30 lipca 2017

Rozdział 1

Wspomnienie walki i oferta, która spadła z nieba

Pięć lat później
Kiedy tylko wszedłem do windy, wstrzymałem oddech. Już wyliczyłem, że powietrza starczy mi akurat, jak dojadę na trzecie piętro. Oddychanie w tej klitce, która miała może z półtora na półtora metra, nie było rozsądnym pomysłem. Chyba, że miało się ochotę wdychać woń pierdów, potu i starych ludzi zmieszanych w unikatową kompozycję zapachową. 
Winda jak pachniała, tak też wyglądała. Na krwistoczerwonych (rodem jak z burdelu) ścianach, było pełno wyznań miłosnych, deklaracji odnośnie preferencji seksualnych, żali wylewanych po zawodach miłosnych, a nawet dezaprobaty skierowanej w stronę funkcjonariuszy policji. Moje ulubione to „tańcz dziwko”, „machomet to pedał” (pisownia oryginalna) i „cyganie won”. Ta ostatnia była napisana na tle swastyki. Nie zabrakło też oczywiście herbu Jagielloni, który wyglądał, jak rysowany przez dziadka z Parkinsonem. 
Mogłem po prostu wejść schodami, ale mięśnie nóg błagały o litość. 
Po wątpliwie przyjemnej, ale za to krótkiej przejażdżce, drzwi rozsunęły się ze skrzypnięciem i z ulgą wyszedłem na bardziej stabilny grunt. Przeszedłem kawałek korytarzem i po chwili już wkładałem klucz w zamek od drzwi do mieszkania. 
Gdy tylko znalazłem się w środku, moje nozdrza zaatakował zapach sosu pomidorowego, doprawionego mieszanką ziół. Moje ślinianki zaczęły pracować na najwyższych obrotach.
Ściągnąłem adidasy, kopiąc je niedbale w kąt (ale oczami wyobraźni już widziałem, jak Eryk ze swoimi pedantycznymi zapędami poprawia je, stawiając w równej linii), po czym skierowałem się do kuchnio-jadalni, rzucając po drodze swoją sportową torbę w przejściu do sypialni (ją Eryk pewnie też odstawi na swoje miejsce). 
— Umieram z głodu. I z wycieńczenia — rzuciłem, podchodząc do pewnego zjawiskowo przystojnego blondyna, który mieszał sos w garnku i cmoknąłem go w policzek.
— Ty zmęczony? Świat się kończy — zironizował natychmiast, bo nie miałem w zwyczaju narzekać na wysiłek fizyczny. Cóż, czasem zdarza się najlepszym. 
— To że ty nie potrafisz mnie dostatecznie wymęczyć, nie oznacza, że jest to niewykonalne — zripostowałem, szczerząc się do niego i opierając się tyłkiem o zlewozmywak tuż obok. 
Eryk oderwał wzrok od garnka i popatrzył na mnie, mrużąc niebezpiecznie swoje niebieskie oczy.
— Co mówiłeś o byciu głodnym? — zapytał sugestywnie. 
— Mówiłem, że jesteś najlepszy pod słońcem — odpowiedziałem potulnie, bo wyczułem w jego pytaniu groźbę niedostania obiadu. 
— Powiedz mi coś, czego nie wiem — poprosił zuchwale. 
— Masz całkiem zgrabny tyłek. — Wychyliłem się i spojrzałem wymownie na jego pośladki, które obecnie przykryte były cienkim materiałem spodni dresowych. 
— Coś czego nie wiem — powtórzył Eryk i obdarował mnie jednym z tych swoich rozbrajających uśmiechów. — Może być? — zapytał już bardziej neutralnym tonem i wyciągnął łyżkę z sosem w kierunku moich ust. Natychmiast spróbowałem.
— Dobry — pochwaliłem oszczędnie. 
— Nie za bardzo pikantny? — dopytał.
— Jest w sam raz.
Po tej jakże pasjonującej rozmowie na temat sosu, podszedłem do niewielkiego stołu i rozsiadłem się na jednym z krzeseł, prostując nogi z przeciągłym jękiem. Już przeczuwałem zakwasy. No ale tak to już było. Powrót do intensywnych treningów po prawie trzytygodniowej przerwie, nie należał do najprzyjemniejszych doświadczeń. 
— A w łóżku to nie jesteś taki wylewny. — Eryk spojrzał na mnie niby z pretensją, ale widziałem, że resztkami sił powstrzymywał się, żeby się nie uśmiechnąć. 
— Bo to ty jesteś w tym związku od popisów wokalnych — odparłem i posłałem mu buziaka w powietrzu, na co parsknął. 
Po chwili wylądował przede mną talerz z apetycznie wyglądającym spaghetti i kiedy tylko Eryk wrócił z porcją dla siebie i usiadł naprzeciwko, zaczęliśmy w ciszy jeść. 
— Chcesz coś dzisiaj konkretnego porobić? — zapytał, kiedy po kilkunastu minutach skończyliśmy i wstał, żeby odstawić naczynia do zlewu. Jęknąłem (tym razem w duchu), bo wiedziałem, że to ja będę musiał zmywać. Cóż, skoro on zrobił obiad, nie miałem wiele do dyskusji. 
— Chcę się jak najszybciej położyć spać. Serio padam na ryj, a jutro o ósmej mam pierwszą grupę treningową — wytłumaczyłem. 
— Komu normalnemu chce się tarzać po macie w sobotę o ósmej rano? — zapytał, siłując się na przesadne zdziwienie.
— Mnie? — zapytałem retorycznie, bo Eryk doskonale znał moje zapędy, do jak to nazywał —  „tarzania się po macie”. 
— Powiedziałem normalnemu — zaznaczył wrednie, na co tylko wywróciłem oczami.
— A czemu pytasz? — Przypomniałem sobie nagle jego pytanie.
— Tak sobie. — Wzruszył ramionami i ku mojemu zdziwieniu zaczął zmywać. 
Coś mi tu zaczynało nie pasować. Nie żebym twierdził, że Eryk nigdy nie był bezinteresowny, ale oprócz zmycia za mnie garów, wyczułem jeszcze zmianę w tonie jego głosu.
— A ty masz jakieś plany? — zapytałem, bo coś mi podpowiadało, że w tym tkwiło rozwiązanie zagadki. 
— Nie… To znaczy… — zaczął się plątać — Bo ten, Adam chciał, żebyśmy wyskoczyli na piwo czy coś — skończył, nawet się nie odwracając. — Jest piątek — dodał po chwili namysłu, jakby ten argument miał mnie przekonać.
No oczywiście. Adam.
Znacie to dziwne uczucie w zębach, kiedy ktoś zarysuje paznokciem po tablicy, ostrzy nóż albo skrobie palcem po styropianie? Właśnie takie rewolucje wywoływał u mnie dźwięk tego imienia.
Skrzywiłem się przesadnie, w międzyczasie zastanawiając się, jak mam zareagować. 
— Możesz iść ze mną. Posiedzimy chwilę i wrócimy do domu — mówił przyciszonym tonem,  a ja ledwo go rozumiałem przez szum wody, jaka leciała z kranu.
— Jakoś nie mam ochoty wychodzić nigdzie z Adamem — wyraźnie zaakcentowałem jego imię, choć przysięgam, że samo jego wymówienie było bolesne. — I tym bardziej nie podoba mi się, że ty z nim gdzieś ciągle łazisz — wyraziłem swoją dezaprobatę. 
— Ostatnio widziałem się z nim ze dwa tygodnie temu — odparł na swoją obronę. — Robert, wiem, że go nie lubisz, ale… — zaczął, ale natychmiast mu przerwałem.
— I jeszcze się dziwisz dlaczego? — zapytałem tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ta rozmowa zdecydowanie zmierzała w złym kierunku. 
— Ja pierdolę, za każdym razem jest to samo — syknął, ściągając przy tym z kuchenki garnek, w którym wcześniej gotował się makaron.
— Gdybyś się z nim nie szlajał, to… — Nie dokończyłem, bo przerwał mi rzucając wspomnianym garnkiem do zlewu. Wątpię, że znajdujące się tam talerze przetrwały to spotkanie.
Eryk nie odzywał się ani nie odwracał, ale zorientowałem się, jak bardzo musiał być zdenerwowany, po tym, jak szybko pod wpływem oddechu unosiły się i opadały jego barki. 
Ja też przez moment milczałem. 
Pokręciłem głową, po czym wstałem i zaszedłem go od tyłu, kładąc mu dłonie na ramionach i delikatnie je pocierając. Aby bardziej rozluźnić atmosferę, pocałowałem go w kark. Był mojego wzrostu, więc nie musiałem się jakoś gimnastykować, aby to uczynić.
— Przepraszam. Obiecałem, że już nie będę tego wywlekał i nie dotrzymałem słowa — odezwałem się tuż przy jego uchu szeptem. 
— Robert… — jęknął cierpiętniczo i w końcu zakręcił wodę, po czym odwrócił się do mnie przodem. Natychmiast oparłem się rękoma o zlew po obu jego bokach. — To nie chodzi o to, że jestem zły, bo mi to wypominasz. Po prostu martwię się za każdym razem, gdy to robisz, bo to oznacza, że nadal cię to męczy — wytłumaczył, patrząc mi w oczy. 
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo miał rację. Nie mogłem o tym nie myśleć. Starałem się ze wszystkich sił, wmawiałem sobie, że to już na mnie nie wpływa, ale ten obraz ciągle czaił się z tyłu mojej głowy. Choć nie byłem naocznym świadkiem tych przykrych wydarzeń, to jednak wystarczyła mi sama świadomość jego czynu. Wyobraźnia zrobiła swoje.
— Naprawdę robię wszystko, żeby o tym zapomnieć, ale czasem po prostu mimowolnie widzę przed oczami scenę, jak ty z tym kolesiem… — urwałem i uciekłem wzrokiem gdzieś w bok, bo co innego myśleć o tym, a co innego wypowiedzieć na głos. 
— Czy kiedykolwiek mi to wybaczysz? — zaczął wyjątkowo ponuro. — Bo… jeżeli masz być ze mną i ciągle się tym zadręczać, to ja już chyba wolę, żebyś był szczęśliwy beze mnie… 
— Wybaczyłem ci — odparłem natychmiast. — Po prostu wybaczyć, a zapomnieć to dwie zupełnie inne kwestie. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym zapomnę, ale wybaczyłem i wiem, że nie będę szczęśliwy bez ciebie. Cóż, próbowaliśmy żyć bez siebie i jakoś nam nie wyszło. — Uśmiechnąłem się do niego i poczułem ogromną ulgę, kiedy on odpowiedział tym samym. Atmosfera stała się nagle taka grobowa, że aż było mi przykro. Chciałem jak najszybciej przepędzić te czarne chmury. 
— To co? Ponudzimy się razem, oglądając jakiś szajs na Polsacie i o dwudziestej drugiej grzecznie pójdziemy spać? — zmienił temat, a ja ucieszyłem się, że odpuścił sobie Adama. Co prawda niejako sam to na nim właśnie wymusiłem, ale jednak wizja tego, że zostanie ze mną, a nie pójdzie gdzieś w miasto z kolesiem, którego wybitnie nie cierpiałem, zagłuszała moje minimalne wyrzuty sumienia. 
— To… albo możemy porobić coś bardziej produktywnego — powiedziałem, zniżając ton i potarłem swoim nosem o jego. Podobało mi się, że stał właśnie zakleszczony pomiędzy zlewozmywakiem a mną.
— Podobno jesteś taki wykończony… — przedrzeźnił mnie, ale jego dłonie zawędrowały pod moją koszulkę i zaczęły pocierać mój brzuch. 
— Ale mogę się po prostu położyć, a ty zrobisz ze mną, co zechcesz — wyszeptałem prosto w jego usta, po czym go cmoknąłem. Chyba go zachęciłem, bo w odpowiedzi zarzucił mi ramiona na szyję, przyciągnął jeszcze bliżej i pogłębił pocałunek. 
Potem już samo poszło… 
***
Gdy dźwięk budzika zaczął dochodzić powoli do mojej podświadomości, już czułem, że nie będzie to bezbolesna pobudka. I tak jak zazwyczaj nigdy nie miałem problemów żeby wstać wcześnie rano, tak teraz wygodność łóżka wzrastała wprost proporcjonalnie do siły, z jaką zamknięte były moje powieki. 
Gdy z gigantyczną niechęcią spróbowałem wyciągnąć dłoń w stronę szafki nocnej, na której leżał telefon, i z którego wydobywał się ten szatański dźwięk, poczułem, że mam potworne zakwasy.  
Musiałem jednak przezwyciężyć własne lenistwo i ból mięśni, bo mimo iż była sobota, wiedziałem, że ktoś dziś na mnie liczy, a raczej uważałem się za człowieka, na którym można polegać. 
Szybki prysznic, klubowy dres, błyskawiczne przygotowanie posiłku, który zamierzałem zjeść już na sali treningowej, wpółprzytomny Eryk, który jednak znalazł w sobie motywację, by podnieść się z łóżka i mnie pożegnać i byłem gotowy do drogi. 
Już po zatrzaśnięciu drzwi czekała mnie pierwsza poważna decyzja. 
Kilka metrów na wprost znajdowały się schody. Na samą myśl o schodzeniu po nich, zabolały mnie łydki. Co prawda i tak czekał mnie potężny wycisk na macie, jednak to miało się stać gdzieś dopiero za godzinę, a na wcześniejszy, chociażby najmniejszy wysiłek, nie byłem teraz mentalnie przygotowany.
Spojrzałem więc w lewo, gdzie w oddali majaczyła stara winda. 
Westchnąłem zrezygnowany i ruszyłem w jej kierunku. Po szybkiej kalkulacji nadal byłem bardziej skłonny poświęcić mój zmysł węchu niż nadwyrężone mięśnie. 
Gdy przywołałem już ten złom na odpowiednie piętro i miałem wchodzić do środka, nagle zmaterializowała się przy mnie jakaś staruszka, która teatralnie jęknęła, gdy chciałem zrobić pierwszy krok. 
Westchnąłem zrezygnowany po raz kolejny i niechętnie przepuściłem ją w drzwiach. 
— Taki młody, a taki leniwy — padło, gdy tylko winda ruszyła. — Te windy to są dla starych ludzi, co nie dadzą rady chodzić, a nie dla takich gagatków, co to tylko wygody szukają — jęczała dalej do moich pleców, co komentowałem jedynie wywracaniem oczu. 
W normalnych okolicznościach porwałbym się na jakąś niewybredną ripostę, jednak… Nie, no w sumie to czemu miałbym pozostać dłużny? 
— Gdyby pani mniej trajkotała, to miałaby pani więcej siły na chodzenie. Prosty rozkład energii — wymamrotałem, nawet nie racząc na nią spojrzeć. 
— Tak się do starszych odzywać! Ty bezbożniku jeden! Zobaczysz, pójdziesz do piekła! — zagrzmiała złowrogo.
— Panie przodem — odparłem dwuznacznie z sarkazmem, bo akurat winda zjechała na parter, a drzwi się rozsunęły. 
Starowinka parsknęła i niemal równając się z prędkością światła wystrzeliła z  tej klaustrofobicznej przestrzeni. 
Pokręciłem jedynie głową i z uśmiechem na ustach ruszyłem na parking do mojej leciwej, ale za to niezawodnej Toyoty Avensis, którą odpaliłem, a następnie skierowałem do centrum miasta. 
Mimo niewielkich korków, udało mi się dotrzeć pod siedzibę klubu na czas. Tuż przed budynkiem, który kiedyś stanowił halę sportową dla jednego z tutejszych liceów, zastałem Dawida —  chłopaka, z którym sparowałem się po godzinach. Czyli po prostu mojego sparing-partnera i najlepszego kumpla zarazem. 
— Już myślałem, że szpanersko spalisz trochę gumy, a tu podjechałeś ostrożnie jak jakiś dziadziuś. — Próbował mnie sprowokować.
— Jak będziesz miał własny samochód, a nie woził się BMW tatusia, to wtedy pogadamy o paleniu gumy — zripostowałem, co zostało skomentowane wymownym „uuuuuu!” przez zbliżającego się do nas Grześka — kolejnego zawodnika należącego do klubu. 
— Ale jego stary jeździ oplem — pogrążył Dawida, który zgromił go natychmiast spojrzeniem. Nie mogłem się powstrzymać, żeby się chamsko nie zaśmiać. 
— A twoja stara… — zaczął Dawid. 
— Wystarczy. — Powstrzymałem go gestem ręki, po czym westchnąłem z dezaprobatą. 
Co prawda nawet nie było między nami jakiejś szczególnej różnicy wieku, bo Dawid miał dwadzieścia trzy lata, Grzesiek zaś był rok od niego młodszy, a mimo wszystko momentami miałem wrażenie, jakby dzieliła nas ewolucyjna przepaść. 
Po tej niezbyt błyskotliwej wymianie zdań, postanowiliśmy w końcu udać się do środka hali. 
Był to naprawdę stary i dosyć obskurny obiekt. Prawdopodobnie zostałby wyburzony albo przerobiony na jakiś supermarket, gdyby kilkanaście lat temu Antoni Kozłowski — obecny właściciel i przy okazji nasz trener, nie wykupił go na jakiejś licytacji. Szczegółów nie znałem, ale podobno była to wtedy jeszcze większa ruina, w co naprawdę ciężko było mi uwierzyć.
Rzekomo przeprowadzono tu generalny remont. Zmianą którą można było z pewnością zaobserwować gołym okiem, było zerwanie posadzki oraz zastąpienie jej specjalistycznymi matami. Wschodnia ściana, do której pierwotnie przytwierdzone były drabinki, także została nimi wyłożona. Nie mieliśmy tutaj klatki, dlatego ściana stanowiła dla nas jedyną opcję do poćwiczenia walki w klinczu. 
Ściana zachodnia była w zasadzie w całości przeszklona, choć matowa faktura szkła nie pozwalała nikomu z zewnątrz na wgląd do środka ani osobom z wewnątrz na podziwianie widoków za oknem. Akurat to była zaleta, bo z tej strony mogliśmy jedynie oglądać kontenery na śmieci, które znajdowały się na tyłach sąsiedniego budynku oraz od czasu do czasu grzebiących w nich bezdomnych. 
Na jednej z węższych ścian — południowej, zamontowano wysięgniki, na których można było wieszać worki bokserskie i tym podobny ekwipunek. Z lewej strony w samym rogu znajdował się prowizoryczny ring, a z prawej znajdowały się drzwi, które prowadziły na zaplecze, gdzie trzymany był wszelaki sprzęt. Począwszy od tarcz treningowych, na rękawicach bokserskich skończywszy. Pomimo formalnie istniejącego grafiku, który określał kolejność sprzątania w pomieszczeniu, panował tam względny nieporządek. Po treningach byliśmy zbyt zmęczeni aby przejmować się takimi pierdołami, jak układanie sprzętu na miejsce. Dopóki dało się tamtędy przejść, nie mieliśmy z tym problemów. No może jedynie poza trenerem, który był pomysłodawcą i autorem grafiku.  
Dopiero gdy się na nas wydzierał, niechętnie zabieraliśmy się za porządki, bądź będąc bardziej przebiegłym, tak jak ja, wykorzystywaliśmy najmniej zaawansowane grupy i nakazywaliśmy im zapanowanie nad trwającym w kantorku harmiderem, mówiąc jednocześnie o szacunku do sprzętu. Hipokryzja level master, no ale póki taki system działał, nikt nie zamierzał robić na tym tle rewolucji. Trener był zadowolony, że posprzątane, dzieciaki żyły w przeświadczeniu, że uczą się pracy nad sobą oraz szacunku, a stare wygi, do których samozwańczo się zaliczyłem, miały święty spokój i więcej czasu na prysznic czy odpoczynek.  
Na północnej ścianie, oprócz drzwi wejściowych, znajdowały się dwie trybuny, z których i tak nigdy nikt nam nie dopingował. No może jedynie czasami jacyś rodzice przychodzili zobaczyć, jaki progres poczyniły ich pociechy. 
Nad drzwiami, zarówno od środka sali jak i od strony korytarza, znajdowała się bandera z wdzięczną nazwą klubu — „Spartakus”. Jestem przekonany, że w każdym mieście w Polsce, w którym istniał przynajmniej jeden klub sportów walki, musiał być też klub o nazwie „Spartakus”. Doprawdy nie rozumiem tej mody, niestety nie miałem nic do gadania w sprawie nadawania nazwy. 
Wąski korytarz który prowadził na salę, stanowił również strefę przechodnią pomiędzy kilkoma innymi pomieszczeniami, na które składały się schowek na miotły i detergenty, łazienka, biuro trenera oraz szatnie. Oszczędzę opisu tego ostatniego. Szatnia wygląda dokładnie jak miejsce, w którym gnieździ się kilkunastu przepoconych facetów, którzy ścigają się by zająć jeden z natrysków. Najprościej mówiąc, nie jest to miejsce, w którym z chęcią spędzałbym swój wolny czas.
I choć brzmi to jak antyrecenzja, to nie jestem w stanie powiedzieć złego słowa o panującej tu atmosferze, mimo iż nie był to najbogatszy i najbardziej prestiżowy klub. Często brakowało pieniędzy, aby zastąpić zużyty sprzęt nowym i  nie mieliśmy tutaj wybitnych zawodników — poza oczywiście trenerem Antonim, który był dumnym posiadaczem czarnego pasa w brazylijskim jiu jitsu i który kilka miesięcy wcześniej uznał, że ja zasługuję na brązowy(1). 
Gdyby nie ten klub, nie poznałbym swojej prawdziwej pasji, nie dowiedziałbym się wielu rzeczy o sobie, nie nauczył się samodyscypliny czy cierpliwości. Po prostu nie byłbym tym człowiekiem, którym jestem dzisiaj. 
Tutaj pracowałem i trenowałem. Może i nie zgarniałem kokosów niczym Conor McGregor(2), ale za to przychodziłem tu z ochotą i pozytywnym nastawieniem.
Lubiłem swojego trenera, moich kumpli, czy swoich podopiecznych. Dawałem im cenne lekcje, ale także sam wiele się uczyłem. 
Skłamałbym mówiąc, że jestem spełniony i mogę umierać. Było mi w tym miejscu dobrze, jednak w duchu liczyłem, że wkrótce mój los się odmieni i ewoluuję. W końcu tak ciężko na to pracowałem…
***
Po skończonej pracy wreszcie przyszedł czas na najprzyjemniejszą część dnia — trening. 
— Dobra chłopaki, dzisiaj chciałbym, abyście popracowali nad obaleniami, a konkretniej mówiąc, nad ich skutecznością  — rzucił trener do grupki siedzących przed nim około dwudziestu dorosłych facetów, którzy stanowili najbardziej zaawansowaną grupę treningową. — Robert bardzo ładnie poddał swojego przeciwnika w ostatniej walce, ale sam z pewnością doskonale wie, że gdyby udało mu się szybciej sprowadzić Domareckiego do parteru, to mógłby skończyć tę walkę w pierwszej rundzie, a nie męczyć się przez trzy — dodał, odnosząc się do mojej ostatniej walki, którą stoczyłem trzy tygodnie temu.
Sam bardzo miło wspominałem to wydarzenie. Gdy kilka tygodni wcześniej zestawiono mnie z bardziej doświadczonym Pawłem Domareckim, zakładano, że to ja poniosę porażkę. Przewidziano taki scenariusz, w którym to Paweł — typowy stójkowicz(3)  — znokautuje mnie jeszcze w pierwszej rundzie. 
Ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych naszą walką, skutecznie zasłaniałem się gardą i konsekwentnie doprowadzałem do tego, że mój przeciwnik się męczył. Co prawda pod naporem jego ciosów byłem tym bardziej wycofanym, a dodatkowo moje nieliczne i zarazem nieudane próby obalenia sprawiły, że sędziowie punktowali pierwsze dwie rundy na korzyść Pawła. 
Mój los odmienił się w rundzie trzeciej i zarazem ostatniej. Widziałem, jak oddech Domareckiego staje się coraz cięższy, a jego ciosy coraz bardziej niechlujne. Podjąłem po raz kolejny próbę obalenia i na moje szczęście, ta okazała się skuteczna. Paweł wylądował na plecach, a ja bezpośrednio na nim w dosiadzie. Dla mnie, jako dla klasycznego parterowca, było to ustawienie idealne. Przez kilkanaście sekund próbowałem ustabilizować swoją pozycję, posyłając od czasu do czasu jakiś pojedynczy cios w jego głowę. W pewnym momencie Domarecki wybił swoje biodra, robiąc mostek i zaczął się pode mną obrać, ostatecznie przyjmując pozycję żółwia. To był jego sposób na ucieczkę z tego bardzo niebezpiecznego dla niego ułożenia. Przeczuwając co chce zrobić, powstrzymałem go poprzez wpięcie swoich nóg pod jego i rozciągnięcie go na macie. W takim położeniu był praktycznie bezradny. Wiedział, co chcę zrobić, więc bardzo mocno docisnął brodę do klatki piersiowej, jednak trener krzyczał gdzieś z boku, że zostało dwie minuty do końca, więc uświadomiłem sobie, że Paweł nie da rady opierać się tak długo. Przez kilka sekund ponownie zacząłem mu posyłać pojedyncze ciosy w głowę, a w ostateczności pomogłem mu się poddać, poprzez wbicie kciuków za jego uszami, co zgodnie z moimi oczekiwaniami spowodowało, że oderwał brodę, a ja natychmiast przełożyłem swoją rękę pod jego szyją, a drugą szybko złapałem się za jego głową za biceps, tak aby mi się nie wyrwał. Zacieśniłem chwyt i po trzech sekundach poczułem jak klepie.
Jednak trener Kozłowski miał rację. Gdybym bardziej efektywnie podejmował próby sprowadzenia mojego przeciwnika do parteru, mógłbym skończyć tę walkę już w pierwszej rundzie. Mimo wszystko byłem z siebie dumny. Liczył się przecież efekt końcowy, a to moja ręka powędrowała w górę przy ogłaszaniu wyniku.
— Najpierw obalenie z wejściem w nogi — zarządził Antoni. — Do roboty. 
Gdy trener odszedł na bok, aby zrobić nam więcej miejsca, poczułem, jak Dawid niespodziewanie łapie mnie za nogę i zaczyna ciągnąć niczym worek ziemniaków w upatrzony przez siebie punkt, w którym mogliśmy poćwiczyć wspominane obalenie.
Jak tylko mnie puścił, poderwałem się gwałtownie i wykorzystując, że stał do mnie tyłem, chwyciłem go w pasie, kontrolując przy tym jego łokieć, po czym wszedłem mu zwinnie pod nogi, kładąc się przy tym na plecach. Chwyciłem jego prawą nogę swoją prawą i zacząłem uciskać ku dołowi, aby stracił równowagę. Gdy Dawid się wywrócił, chwyciłem go za piętę i zaatakowałem jego staw kolanowy, skręcając się w drugą stronę. Natychmiast odklepał.
— Chyba nie to mieliśmy ćwiczyć — rzucił prześmiewczo, kiedy uwolniłem jego nogę.
— Obalenie to obalenie — stwierdziłem, wzruszając ramionami z powrotem chciałem go za nią złapać, jednak tym razem był szybszy i przeturlał się przez bark do tyłu, oddalając się tym samym ode mnie.
Nie byliśmy dobrzy w wykonywaniu poleceń. Czasami po prostu atakowaliśmy się nawzajem z zaskoczenia, tak tylko dla zabawy. 
W końcu jednak znudziła nam się chęć pokazywania swojej wyższości nad drugim i zaczęliśmy sumiennie powtarzać zadane ćwiczenie.
Lubiłem ćwiczyć z Dawidem, bo on, podobnie jak ja, był ciężkim przeciwnikiem. Poza tym byliśmy w Spartakusie jedynymi brązowymi pasami w jiu jitsu, a przez to reprezentowaliśmy podobny poziom. 
Dawid nigdy nie stał jak kłoda, czekając aż wykonam swoją sekwencję ruchów podczas poznawania nowej techniki, tylko gdy nadchodziła moja kolej, stawiał mi największy możliwy opór. Podobało mi się to, bo przecież prawdziwa walka polegała w dużej mierze na przełamywaniu oporu rywala. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy po obaleniu przerywali ćwiczenie, tak jak robiła to większość chłopaków. My przeprowadzaliśmy nawzajem ataki i kończyliśmy sekwencję w momencie, w którym jeden z nas się poddawał. Najprościej mówiąc, przeprowadzaliśmy mini sparingi. 
Nie wiem w sumie, jak długo ćwiczyliśmy, ale gdy trener niespodziewanie mnie wezwał, byłem spocony i ciężko oddychałem. 
— Co jest? — spytałem, starając się unormować oddech, idąc za trenerem do jego biura.
— Ktoś do ciebie — rzucił enigmatycznie i przepuścił mnie w drzwiach, kiedy dotarliśmy do pomieszczenia.
W środku znajdował się mężczyzna. 
Przełknąłem zauważalnie ślinę, bo natychmiast rozpoznałem tę osobę. 
— Dobra robota na macie. Widać, że się nie oszczędzasz — usłyszałem komplement, przez który na moment zapomniałem, jak się mówi.
— Dziękuję, to zaszczyt usłyszeć to od pana — odpowiedziałem w końcu.
— Nie ma za co i żaden pan. Sławek jestem. — Wyciągnął w moim kierunku rękę, a mi zrobiło się głupio, bo chciałem odpowiedzieć tym samym, jednak zdałem sobie sprawę, że byłem teraz obślizgły jak żaba i kontakt fizyczny ze mną był wątpliwie przyjemny. 
— Pozwolisz, że szybko się ogarnę? — zapytałem nieśmiało, wskazując kciukiem za siebie, mając na myśli szatnię.
— Oj daj spokój, dla mnie to widok codzienny. — Machnął lekceważąco ręką.
— Co w takim razie pan… robisz — poprawiłem się natychmiast — w naszym klubie? — zapytałem, a moja ciekawość sięgała w tej chwili zenitu. 
Tym kimś okazał się Sławek Mierzejewski, założyciel i jeden z właścicieli Cage Strikers(4). Dosyć świeżej, ale dobrze rokującej organizacji MMA, która zrzeszała kilkudziesięciu zawodników i zorganizowała dotychczas dziesięć gal. 
— Obserwujemy cię z moimi partnerami od jakiegoś czasu. Dałeś ostatnio ładną walkę — pochwalił mnie.
— Mogło być lepiej. Byłem zbyt bierny w dwóch pierwszych rundach — odparłem samokrytycznie.
— Paweł Domarecki to był naprawdę ciężki przeciwnik i faworyt jednocześnie. Jak na kogoś, kto walczył dotychczas wyłącznie amatorsko, dałeś naprawdę fenomenalny popis. Pozwoliłeś mu się zmęczyć i tuż przed końcem wyciągnąłeś swoją tajną broń. Sprytne — podsumował z uznaniem.
— Wiedziałem, że nie mam z nim szans w stójce, więc musiałem sprowadzić go do parteru — wyjaśniłem.
— Nie myślałeś, żeby zacząć walczyć zawodowo? — spytał.
— Oczywiście, że tak. To mój cel — odparłem pospiesznie z największą pewnością w głosie, na jaką było mnie stać.
— To się dobrze składa, bo akurat szukamy nowych talentów, a ty jesteś idealnym kandydatem — powiedział, przyjaźnie się uśmiechając. — Co myślisz o reprezentowaniu naszej organizacji? — dopytał.
— Myślę, że spadł mi pan, to znaczy ty — znowu szybko się poprawiłem — z nieba — dodałem, starając się nie pokazać, jak bardzo podekscytowany w tej chwili byłem. Nie chciałem wyjść na jakiegoś narwańca.  
— No to świetnie. Zostaw mi na siebie namiary. Zadzwonię jakoś w przyszłym tygodniu i omówimy twój kontrakt. A jak wszystko będzie pasować, to będziesz musiał przyjechać do Torunia, żeby go podpisać — wyjaśnił.
— Nie ma problemu — odpowiedziałem szybko. 
— No to co? Jesteśmy w kontakcie? — zapytał jeszcze raz dla upewnienia, na co ja natychmiast przytaknąłem, po czym podzieliłem się z nim moimi danymi.
Gdy wreszcie Mierzejewski sobie poszedł, popatrzyłem niedowierzająco na trenera. 
— Czy ty to słyszałeś? — zapytałem, nadal będąc w osłupieniu.
— Gratulacje. W końcu zawalczysz zawodowo. — Antoni poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu.
— Jeszcze to do mnie chyba nie dociera — przyznałem szczerze, bo targało mną teraz zbyt wiele emocji, aby racjonalnie przemyśleć sytuację, która się przed chwilą zdarzyła.
— Dotrze, gdy podpiszesz kontrakt. Chodź się pochwalić chłopakom. — Trener skinął wymownie głową w kierunku sali, po czym tam ruszył.
Dogoniłem go i gdy tam dotarliśmy, chłopaki siedzieli w jednej kupie i żywo o czymś dyskutowali. W momencie gdy zauważyli naszą obecność, zamilkli. 
— Robert ma wam coś do przekazania — zaczął Antoni, po czym wymownie wskazał na mnie dłonią.
Stanąłem w lekkim rozkroku na skraju maty, założyłem ręce za plecami i spojrzałem na swoich kolegów.
— Był tutaj Sławek Mierzejewski z Cage Strikers — zacząłem, po czym na moment zawiesiłem teatralnie głos. — Wygląda na to, że niedługo zawalczę profesjonalnie — dokończyłem, co zostało skomentowane różnorakimi jękami czy to zdziwienia, czy zadowolenia, czy jeszcze czegoś innego.
— Kiedy walczysz?
— Z kim?
— Ile zarobisz? — To pytanie zadał nie kto inny jak Dawid.
— Ile walk dostaniesz?
— Zmienisz klub na lepszy? 
Zostałem zasypany gradem pytań. 
— Jeszcze nic nie wiem, dopiero będę negocjował kontrakt i nie omieszkam was poinformować o detalach, gdy uda nam się go sfinalizować. 
— Wreszcie stary, poczciwy Spartakus doczekał swojego zawodowego zawodnika — podsumował Grzesiek, a mnie zwyczajnie zrobiło się miło.
Nie żebym podejrzewał swoich kumpli o jakąś zawiść, ale sposób w jaki to odebrali, sprawił, że poczułem się tu jak w domu. Wiedziałem, że zrobią wszystko co tylko mogą, aby pomóc mi się przygotować do nadchodzącego wyzwania i będą mi kibicować. 
Nie było lepszego uczucia niż wsparcie ludzi, którzy na co dzień starają się powyrywać ci nogi z tyłka albo trwale cię unieruchomić w inny sposób. 
Bo wiedziałem, że nie robią tego aby mnie zniszczyć, tylko aby mnie wzmocnić.
___________
(1) Jak większość sztuk walki, tak i BJJ posiada własny system stopni oznaczanych kolorem pasa: biały, niebieski, purpurowy, brązowy, czarny.
(2) Conor McGregor – mistrz wagi lekkiej UFC; największa gwiazda MMA na świcie, a zarazem najbardziej opłacalny zawodnik tej kategorii sportów walki.
(3) MMA można podzielić według wielu kryteriów. Najpopularniejszym z nich jest podział według stylu walki na "stójkowicza" i "parterowca". Ten pierwszy odnosi się do systemu walki opartego na walce stojącej (np. boks, aikido, karate), natomiast drugi odnosi się systemu walki w pozycji leżącej/w parterze (np. brazylijskie jiu-jitsu, zapasy). 
(4) Cage Strikers – wymyślona na potrzeby opowiadania organizacja MMA.


Tak więc maluje się moja wizja odnośnie tego opowiadania. 
Może trochę zaszalałam z tym słownictwem i przypisami, jednak obiecuję, że nie będzie dużo takich wstawek. Jednak chyba wypadałoby zawrzeć trochę słownictwa z MMA, jeżeli już się o nim pisze.
Moje doświadczenie ze sportami walki jest krótkie i obecnie opiera się raczej na byciu fanką. Nie mam też jakieś ogromnej wiedzy. Ba! Wcale się nie zdziwię, gdy w którymś momencie walnę jakimś głupim błędem (choć będę robić wszystko, aby tak się nie stało).
Będę ogromnie wdzięczna, jeżeli osoby które tu zabłądzą i spodoba mi się to co tu zastały, zostawią po sobie ślad.
Rozdziały będę się pojawiać nieregularnie, jednak postaram nie robić się przerw dłuższych niż dwa tygodnie. 
Pozdrawiam! 

13 komentarzy:

  1. Bardzo podoba mi się zarówno tematyka jak i sposób w jaki piszesz. Czekam z niecierpliwością na nowe rozdziały. Mam nadzieję, że historia będzie się rozwijać. Życzę weny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za opinię, a jeżeli uda mi się wypełnić swoje założenia, to powinno się tu sporo dziać ;)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. MMA nie jest moim ulubionym sportem, ale reszta zapowiada się ciekawie. Chociaż moje myśli pobiegły już ścieżkami światów równoległych na zasadzie co może się spieprzyć. Zawsze jak dobrze się zaczyna to albo kiepsko się kończy albo czekają nas wzloty i upadki:-) A ja lubię szczęśliwe zakończenia:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba każdy tak ma, że sam sobie dopisuje historię i rozważa wiele scenariuszy :D
      Ja sama do końca nie wiem co tu się jeszcze stanie, bo pomimo iż mam swój plan, to wiem, że trakcie pisania jeszcze wiele rzeczy może ulec zmianie.
      Dziękuję bardzo za komentarz!
      PS. ja też lubię szczęśliwe zakończenia ;)

      Usuń
  3. Inteligentnie, interesująco, zabawnie. Jest potencjał, czytam i kibicuję Tobie w pisaniu, bo jednak nie zawodnikom MMA w realu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że widzisz COŚ w tym zalążku, z którego spróbuję zrobić w miarę przyswajalne dla oczu opowiadanie.
      Ja kilka lat temu też nie byłam fanką MMA, ale jakoś mi się odmieniło :D
      Pozdrawiam!

      Usuń
  4. Hm, prolog poszedł mocno w filozofię, co w zasadzie nie mówi nic o ciągu dalszym, a bardzo ta początkowa rozmowa mnie zaintrygowała i chętnie przeczytałabym więcej takich. O MMA nie wiem nic, a to świetna okoliczność, bo chętnie się dowiem. Stylistycznie bardzo fajnie, ale odpuściłabym sobie odnośniki, mam przez nie wrażenie, jakbym czytała tekst naukowy, a to niepotrzebne, jak ktoś będzie wyjątkowo zainteresowany szczegółami to sobie wyszuka ;)
    PS. To chyba mój pierwszy komentarz do opowiadania ever. Pozdrawiam bardzo serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli chodzi o prolog, to mogę zapewnić, że ma on drugie dno, którego jednak na razie nie mogę wyjawić.
      Odnośnie tych przypisów, to w dalszym ciągu nie będzie tu tego wiele, bo jednak nie każdy rozdział będzie krążył tylko i wyłącznie wokół MMA, a jako że to pierwsza część, to czułam się zobowiązana wyjaśnić najbardziej podstawowe kwestie.
      Czuję się cholernie zaszczycona, że zdecydowałaś się poświęcić kilka minut na przeczytanie i naskrobanie opinii.
      Dziękuję ślicznie i również pozdrawiam! :)

      Usuń
  5. Decyzja o obserwowaniu bloga-natychmiastowa.Tematyka bardzo dla mnie przyjemna.Swego czasu w małym stopniu walkami się interesowałam.Później tworzyłam sobie historyjki z zawodnikami.A teraz coś w tym klimacie będę mogła przeczytać.Taka mała “chęć” zostanie zaspokojona.Więc duży plus na start.Prolog i rozdział czytało się przyjemnie.Lubię humor twoich postaci/twój.Najlepiej jednak czytało się opis treningu czy rozmowę ze Sławkiem.Zresztą wszystko czyta się okej.Trzymam kciuki za powodzenie tego bloga i życzę tobie dużo czytelników.
    :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie cieszy, że postanowiłaś dać mi szansę, a ja postaram się, żebyś się nie zawiodła :)
      Sceny z treningów/walk/rozmów o MMA (czyli ogólnie sceny z MMA xD) będą przeplatane scenami z życia prywatnego Roberta, tak więc myślę, że znajdzie się tutaj coś dla każdego ;)
      Dziękuję bardzo i pozdrawiam!

      Usuń
  6. Po przeczytaniu prologu i pierwszego rozdziału mogę powiedzieć, że mnie zainteresowałaś, a że sama jestem mega fanką MMA to tym bardziej mi się podoba.
    Myślę, że zostanę tu na dłużej, bo spodobał mi się Twój styl. Bohaterowie też nie wydają się nijacy, chociaż to będzie można stwierdzić dopiero po kilku rozdziałach. Ogólne wrażenia mam super i będę niecierpliwie czekać na kontynuację!

    PS. Jeśli byś mogła to włącz możliwość komentowania z anonima i widok dla mobilnych :)
    Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja z tymi bohaterami. Ciężko cokolwiek stwierdzić po jednym rozdziale, ale wraz z rozwojem akcji nadam im więcej charakteru (a przynajmniej mam taką nadzieję). Cieszę, że się podobało :)
      Nawet nie wiedziałam, że anonimowi nie mogą komentować. Byłam pewna, że ustawiałam, aby mogli wszyscy. Najwyraźniej blogger coś poprzekręcał. Anyway, komentarze i widok mobilny naprawione :)
      Również pozdrawiam!

      Usuń
  7. Przeczytałam po zachęcie na stronie Mercury,nie znam się na pisaniu,ale podoba mi się to co robisz:))Będę Cię miec na oku:))powodzenia i czekam na dalszy ciąg:))pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń