20 sierpnia 2017

Rozdział 4

Dawny rywal i moja wiejska rodzina.

Była ledwo piąta, a ja właśnie wyjechałem poza miasto i wsłuchując się w samochodowe radio, zmierzałem w kierunku Torunia. Spotkanie miało odbyć się o jedenastej, zatem nie miałem innego wyjścia, niż wyjechać o tej, nie do końca ludzkiej dla mnie, porze. Wyliczyłem, że droga zajmie mi mniej więcej około pięciu godzin, jednak musiałem wziąć poprawkę na korki i inne nagłe zdarzenia. Wolałem zajechać wcześniej niż się spóźnić.
To zadziwiające, jak szybko zleciał mi czas. Jeszcze parę dni temu nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie złożę własnoręczny podpis na umowie zawartej pomiędzy mną i organizacją Cage Strikers, a teraz byłem w drodze do ich siedziby. Tak bardzo chciałem, żeby moje życie się odmieniło. Choć w zasadzie nie życie, a kariera. To pierwsze było w porządku. Jasne, mógłbym mieć bardziej wyrozumiałą rodzinę, większe mieszkanie czy lepszy samochód. Posiadałem za to pasję i byłem w stałym związku. Liczyłem, że wraz z rozwojem kariery wyeliminuję te drobne niedogodności finansowe i stanę się wzorem do naśladowania dla wielu chłopaków, którzy podobnie tak jak ja teraz, marzą o walkach w najlepszych organizacjach i na największych wydarzeniach. 
Może to i było odrobinę naiwne wierzenie. Zdawałem sobie przecież doskonale sprawę z tego, że tylko małej garstce zawodników udaje się osiągnąć naprawdę duży sukces. Ja jednak bezsprzecznie wierzyłem w swoje możliwości. Trenowałem latami i byłem gotowy, żeby zaprezentować światu to, do czego tak naprawdę jestem zdolny.  
Po jakichś dwóch godzinach drogi dostałem smsa od Eryka, w którym życzył mi powodzenia. Nie budziłem go wcześniej tylko po to, żeby oznajmić mu, że już muszę jechać. Domyślałem się jednak, że wysłanie do mnie motywującej wiadomości, było pierwszą rzeczą, jaką zrobił po przebudzeniu. Cieszyło mnie, że mam jego wsparcie. On był jedną z najbliższych mi osób, która w pełni rozumiała moje marzenia i potrzeby. Znał wagę dzisiejszego spotkania i mimo iż prawdopodobnie doprowadzałem go do szału ciągłym gadaniem o kontrakcie, to nie umniejszał moim zasługom.
Od momentu, gdy pogodziliśmy się w poniedziałek, panowała między nami błoga rutyna. I choć pierwsze skojarzenie z tym słowem niekoniecznie jest pozytywne, to właśnie o ten pozytywny sens mi chodzi. Funkcjonowaliśmy w zgodzie obok siebie i czuliśmy, że możemy na siebie liczyć.
Przyznaję, trochę zeschizowałem tamtego poniedziałkowego wieczoru. Uświadomiłem to sobie, budząc się kolejnego ranka, kiedy zaraz po otworzeniu oczu ujrzałem twarz Eryka, nadal pogrążoną we śnie. Wyglądał tak spokojnie i uroczo, że nie potrafiłem oderwać od niego wzroku. Jego włosy w kolorze ciemnego blondu były trochę dłuższe od moich, a przez to kilka niesfornych kosmyków opadło mu na czoło. Długie rzęsy rzucały cień na policzki, a idealnie wykrojone usta były delikatnie rozchylone. Wyciągnąłem wtedy ostrożnie palec i dotknąłem miejsca tuż nad jego ustami, w połowie drogi do nosa. Miał tam charakterystyczny pieprzyk, który był taki… jego. To niesamowite, jak jedno małe znamię może nadawać indywidualności i być znakiem rozpoznawczym. Jedna, mała, brązowa kropka, która była niepowtarzalna i która idealnie wkomponowywała się w tę i tak perfekcyjną twarz. 
Ochłonąłem po nocy i zamiast szukać niedorzecznych powiązań między zachowaniem Eryka poprzedniego dnia, a jego zachowaniem, gdy przyznawał mi się do swojej zdrady, zacząłem w zamian szukać logicznych argumentów, które miały mnie przekonać o tym, jak absurdalne były moje podejrzenia. Na szczęście znalazłem ich całe mnóstwo. 
Eryk był jedną z najbardziej szczerych osób, jakie znałem. Pomimo błędów przeszłości, zawsze mówił prawdę. Niemożliwe zatem było, że mógł ponownie mnie zdradzić, a potem udawać, że wszystko gra i kochać się ze mną, pozwalając mi przy tym żyć w nieświadomości. To nie było w jego stylu. On tak nie działał. Zawsze mówił prawdę. Zazwyczaj w chamski, gorzki sposób uświadamiał ludziom, co o nich myśli, ale to była prawda. Poza tym, kiedy i z kim niby miał to zrobić? Obydwaj byliśmy ostatnio raczej zapracowani. Gdy wychodził ze znajomymi, to znałem te osoby i miałem pewność, że żaden z tych jego hipstersko-trendi koleżków nie był w jego typie. Wiedziałem, że podobali mu się bardziej zwyczajni i męscy faceci. A takich w jego otoczeniu, poza mną, nie było. 
Po niemalże pięciu godzinach jazdy i niezliczonej ilości przemyśleń, wreszcie dojechałem do Torunia i ku mojej uciesze GPS nie poprowadził mnie w ślepą uliczkę, a pod budynek, w którym swoją siedzibę miało Cage Strikers.
Wysiadłem z samochodu, poprawiłem swoją koszulę i ruszyłem do wejścia. Nie byłem pewny co na siebie założyć tego dnia. Garnitur byłby zdecydowaną przesadą, jednak zwykły t-shirt i jeansy byłby przegięciem w drugą stronę. Postanowiłem zatem się wypośrodkować i założyłem czarne jeansy oraz jasnoszarą koszulę, która nie była znowu taka uroczysta, jednak wyglądałem w niej reprezentacyjnie. Zwyczajnie, jednak nadal elegancko. Liczyłem, że taki dresscode zostanie zaakceptowany, choć pewnie ubiór był sprawą drugorzędną… albo trzeciorzędną… albo… Nie ważne.
Po dotarciu do recepcji, odchrząknąłem dyskretnie, po czym poinformowałem pracującą tam kobietę o umówionym spotkaniu. Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, sprawdziła coś w swoim komputerze i burkliwym tonem zdradziła, gdzie mam się udać.
Gdy dotarłem pod właściwe drzwi, odetchnąłem głęboko i zapukałem. 
Postaraj się, Robert. To jest twoja szansa.
— Proszę! — odpowiedział mi stłumiony głos, więc nacisnąłem na klamkę i po chwili znalazłem się w środku. Było to zwyczajne biuro, jakich nie brakuje nigdzie. Po lewej stornie stał regał wypełniony po brzegi segregatorami i innymi teczkami, które pewnie zawierały jakieś ważne dokumenty. Po prawej stała kserokopiarka i jeszcze kilka zamkniętych szafek, których zawartości nie byłem w stanie dostrzec. Na wprost natomiast znajdowało się klasyczne biuro, zawalone sporą ilością papierów, z komputerem, telefonem i kilkoma innymi mniej lub bardziej przydatnymi rzeczami. 
— Co za punktualność! — zaczął prześmiewczo Sławek Mierzejewski. — Siadaj, zrobić ci kawę? — zaproponował.
— Witam. Poproszę — odparłem, po czym grzecznie zająłem wskazane miejsce. 
— Cukier, mleko? 
— Jedna łyżeczka, bez mleka — podpowiedziałem, a mężczyzna zniknął na chwilę z pomieszczenia, zapewne w celu przyrządzenia wspomnianego napoju. 
Nie było go zaledwie kilka minut, a gdy wrócił i postawił przede mną kawę, rozsiadł się na swoim fotelu po przeciwnej stronie biurka i zalał mnie kolejną salwą pytań.
— Jak tam droga? Były korki? Pewnie wcześnie musiałeś wyjechać z Białegostoku. 
— O dziwo całkiem płynnie mi się jechało. Pewnie jak będę wracał, to zacznie się robić tłoczno, ale to żaden problem. A jechałem prawie pięć godzin — odpowiedziałem rzeczowo.
— Słyszałem, że był jakiś wypadek na dziesiątce i zastanawiałem się, czy dotrzesz na czas — zagadnął.
— Tak? W takim razie musiało się to stać, jak zdążyłem przejechać, bo nie było żadnych przeszkód — odpowiedziałem szczerze, a w duchu zastanowiłem się, czy zdążą uprzątnąć jezdnię do czasu, gdy będę wracał. Liczyłem, że nie będę musiał jeździć jakimiś objazdami, ani tym bardziej czekać w korku.
Sławek zadał mi jeszcze parę totalnie niezobowiązujących pytań, chyba po to, żeby rozluźnić atmosferę. W końcu powoli przeszedł do właściwej, najbardziej interesującej mnie, kwestii. 
— Powiedz mi coś o sobie, Robert. Jak to się u ciebie zaczęło z MMA? Kiedy zacząłeś trenować jiu jitsu? — zapytał, a ja na kilka chwil zaniemówiłem. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się takiej luźnej atmosfery. Jasne, nie było to podpisywanie konstytucji, jednak chyba obstawiałem bardziej formalny ton. Nie liczyłem raczej na to, że właściciel Cage Strikers zainteresuje się moimi dotychczasowymi osiągnięciami. To było strasznie miłe. Jeżeli odczuwałem jakikolwiek stres, to właśnie wyparował.
— Cóż. Pierwszą styczną z jiu jitsu miałem w gimnazjum. Ale to było takie w zasadzie dla zabawy. Do naszej szkoły przyjeżdżało jakichś dwóch gostków, których imion dzisiaj nie pamiętam, i prowadziło treningi dwa razy w tygodniu. Niby niewiele, ale już wtedy poczułem, że mam do tego dryg i że zwyczajnie sprawia mi to przyjemność. Ćwiczyłem tak sobie niezobowiązująco do końca liceum, zdobywając przy tym niebieski pas i kiedy poszedłem na studia, od razu zapisałem się do profesjonalnej szkoły. Padło na Spartakusa. Dobrze mi się pracowało z Antkiem i w maju tego roku otrzymałem promocję na brązowy pas — wyjaśniłem szczerze zaangażowany, bo choć moja historia nie była jakoś specjalnie chwytliwa, to jednak była to moja historia i byłem dumny, że udało mi się zajść tak daleko.
— Nie myślałeś o Orionie(1)? To chyba najlepszy obok Ankosu(2) i Berkutu Arachion(3) klub sportów walki. Miałbyś pod nosem no i z pewnością nauczyłbyś się tam o wiele więcej niż w Spartakusie — zagadnął.
— Jasne, że myślałem, ale niestety nie pozwalają mi na to możliwości finansowe. Składka jest dla mnie za wysoka, a w Spartakusie dodatkowo mam pracę — wyjaśniłem.
— Rozumiem, ale w przyszłości znowu warto o tym pomyśleć — dodał.
— Gdy będę w stanie utrzymać się z samego MMA, to pomyślę o Orionie — przyznałem.
— No a czemu MMA? Jiu jitsu nie wystarczało? 
— Po części tak. Podoba mi się to urozmaicenie. Dobrze trenuje mi się boks czy kick-boxing. Po drugie, po prostu przyznam, że MMA jest obecnie najprężniej rozwijającą się dyscypliną sportów walki i fajnie byłoby mieć w niej swój wkład. 
— Mam co do ciebie dobre przeczucia, Robert — stwierdził dosyć tajemniczym tonem. — Wygrałeś wszystkie ze swoich amatorskich walk w ładnym stylu i uważam, że pora ci podnieść poprzeczkę — dodał.
— Bardzo mnie to cieszy. Nie boję się wyzwań — odparłem szybko, starając się brzmieć pewnie.
— To świetnie, bo przygotowałem dla ciebie niemałe wyzwanie — odparł, po czym wziął do ręki zwitek kartek, które leżały przed nim na biurku i położył je po mojej stronie. — To kontrakt, jaki dla ciebie przygotowaliśmy. Dwie walki. Jedna to za mało, żeby zweryfikować twoje umiejętności, ale dwie już co nieco nam o tobie powiedzą. Jeżeli wygrasz chociaż jedną z nich, dostaniesz kolejną. Jeżeli przegrasz obydwie, niestety będziemy musieli się pożegnać, ale tego scenariusza póki co…
— Nie przegram — wtrąciłem instynktownie i dopiero po chwili zorientowałem się, że mogło być to niegrzeczne. Sławek jednak uśmiechnął się, na co odetchnąłem z ulgą. 
— Tego się trzymajmy. Rozumiem, że jesteś zainteresowany wagą półśrednią jak dotychczas? 
— To dla mnie najlepszy limit wagowy — przyznałem. 
— Okej. Kolejna kwestia to termin. Wiem, że dopiero co walczyłeś, ale chciałbym żebyś zadebiutował u nas już na przyszłej gali pod koniec września. Miałbyś na przygotowania raptem cztery tygodnie — poinformował mnie.
— To szybko — stwierdziłem szczerze zaskoczony. Przed przyjazdem zakładałem, że mogę zawalczyć dopiero w przyszłym roku.
— Jeżeli to będzie dla ciebie duża przeszkoda, to oczywiście znajdziemy dla ciebie miejsce przy okazji innego wydarzenia, jednak przyznam, że mamy dla ciebie idealnego przeciwnika teraz — zdradził.
— To żaden problem. Jestem w dobrej formie i chcę walczyć jak najczęściej — odpowiedziałem szybko, co wywołało kolejny uśmiech na twarzy mojego prawie-pracodawcy. 
— Dobrze się z tobą robi interesy. — Sławek się zaśmiał. — No to teraz porozmawiajmy o twoim przeciwniku — dodał poważniej, a ja jedynie skinąłem głową. Czułem nutkę adrenaliny. Byłem prawie pewny, że na mojej twarzy prezentowało się też niezdrowe zaciekawienie. Nie obchodziło mnie to jednak. Byłem zbyt podekscytowany poznaniem mojego rywala.
— Mieliśmy zaplanowany na wrzesień fajny pojedynek właśnie w wadze półśredniej. Niestety dwa tygodnie temu jeden z zawodników doznał kontuzji i wypadł z karty walki. To nas zmusiło do znalezienia zastępstwa. To właśnie twój przyszły przeciwnik nas do ciebie doprowadził. — Kiedy kolejne zdania opuszczały usta Mierzejewskiego, stawałem się coraz bardziej zdezorientowany. — Kojarzysz Kamila Zawadę? — zapytał w pewnym momencie, na co zamrugałem zaskoczony.
— Walczyłem z nim parę lat temu na zawodach brazylijskiego jiu jitsu — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Przegrałem — dodałem ciszej, nie będąc dumnym z tego faktu. 
— No właśnie. Gdy dowiedzieliśmy się, że i ty jesteś teraz zawodnikiem MMA, to pomyśleliśmy, że to będzie strzał w dziesiątkę. Co o tym myślisz? Chciałbyś mu się zrewanżować za porażkę? — zapytał, a w ostatnim zdaniu czułem, że mnie podpuszcza. Nie wiedział jednak, że ja wcale nie potrzebuję zachęty.
— Podoba mi się ta wizja — przyznałem. 
— W takim razie mamy umowę. — Mierzejewski obdarował mnie szerokim uśmiechem, a ja odpowiedziałem tym samym.
Potem przedyskutowaliśmy kontrakt punkt po puncie, co bardzo mnie ucieszyło, bo Sławek rozwiał każdą moją wątpliwość i był bardzo cierpliwy. Na koniec z ogromną dumną podpisałem się na dokumentach i przysięgam, że był to najpiękniejszy podpis, jaki kiedykolwiek złożyłem. 
Po około dwóch godzinach siedziałem już w swoim aucie i wyruszałem w drogę powrotną. Czułem się cholernie szczęśliwy i odprężony. Kontrakt właśnie oficjalnie stał się rzeczywistością i już nic nie mogło mi stanąć na przeszkodzie, żeby nadać rozpędu karierze. I mimo iż wiedziałem, że będzie to żmudny i rozłożony w czasie proces, to nie mogłem sobie w danej chwili pozwolić, aby to ostudziło mój zapał. Choć pieniądze jakie miałem zarobić były niewielkie i w zasadzie to prawdopodobnie będę musiał dokładać do swojego sukcesu, jak robiłem to dotychczas, to naprawdę wierzyłem, że pewnego dnia uda mi się wybić i stanę się jednym z najbardziej gorących nazwisk w MMA. 
***
Zgodnie z obietnicą, w drodze powrotnej musiałem zajechać do swojego rodzinnego domu. Było już po osiemnastej, a ja byłem cholernie zmęczony podróżą i najchętniej pojechałbym prosto do Białegostoku, jednak po podsumowaniu plusów i minusów, stwierdziłem, że nie warto narażać się na gniew mojej matki, która nie omieszkałaby mi wypominać potem moją niesłowność przy każdej okazji.
Zaraz po przekroczeniu bramy, moje auto zostało zaatakowane przez Jacksona i Jaspera, czyli dwa, bardzo podobne do siebie, czarne kundle, które chyba nie do końca mnie rozpoznały. Nienawidziłem tego przed sobą przyznawać, ale faktycznie kiepski ze mnie syn, skoro już nawet psy moich rodziców mnie nie kojarzą. 
Dopiero gdy zaparkowałem tuż pod domem i opuściłem samochód, obydwa zwierzaki obwąchały mnie dokładnie i najwyraźniej stwierdziły, że jednak nie jestem kompletnie obcy, bo przestały szczekać, a jedynie kręciły się koło mnie, merdając ogonami. Poklepałem obydwa po łbach, po czym rozejrzałem się dookoła. 
Niewiele się tu zmieniło od ostatniego razu. Na lewo od domu stały ciągniki, przyczepy i inny sprzęt rolniczy. Zaraz za nimi majaczyła stara stodoła, w której podejrzewałem, że jak zwykle była słoma. Łączyła się ona pod kątem prostym z oborą, w której trzymane było bydło. Była długa, praktycznie na całe podwórko, a swoim drugim końcem wyznaczała wjazd na posesję. Na prawo od domu znajdowały się inne pomieszczenia gospodarcze z paszą dla zwierząt, nawozami i całym mnóstwem rupieci. Na samym końcu znajdował się garaż.
Odwróciłem się w kierunku domu i przeszedłem wyłożoną kamieniami ścieżkę, która prowadziła na werandę. Gdy dotarłem do drzwi, nawet nie kłopotałem się żeby zapukać, tylko po prostu wszedłem do środka. Stwierdziłem, że skoro nadal mam pokój w tym domu, to nie jestem gościem i nie będę się wygłupiał, bawiąc się w przesadne uprzejmości.
— Przyjechałeś wreście, ty draniu jeden! — usłyszałem tuż po przekroczeniu progu głos rodzicielki, która jak zwykle przekręcała słowa. Nie wyglądała jednak na złą, bo po chwili dopadła do mnie i zaczęła mnie ściskać niczym dziecko. No dobra… byłem przecież jej dzieckiem, ale jak dobrze pamiętałem, to miałem więcej niż pięć lat.
— Wrócił twój syn marnotrawny — odparłem, tkwiąc w tym niezręcznym uścisku. Kiedy zostałem z niego uwolniony, zostałem pospiesznie pociągnięty za przedramię do kuchni. 
— Chodź, chodź. Zrobiłam pierogi z jagodami — poinformowała mnie podekscytowana, na co ja się ożywiłem.
— Pierogi? — powtórzyłem niemal z czcią. 
— No musiałam ci coś porządnego do jedzenia zrobić, bo pewnie w tym Białymstoku to same zupki chińskie jesz. Zobacz jakiś ty chudy! — Zatrzymała się, gdy znaleźliśmy się już we wspomnianym pomieszczeniu, a następnie poklepała wymownie mój brzuch. — Sama skóra i kości! — dodała karcącym tonem, na co ja jedynie przytaknąłem. — Już ja bym cię doprowadziła do porządku, jakbyś częściej przyjeżdżał — zagroziła. No tak. Gdybym faktycznie przestrzegał diety mojej matki, musiałbym zmienić swoją kategorię wagową z półśredniej na ciężką.
— Moja strata — odparłem potulnie. — A gdzie ojciec i chłopaki? Obrządzają? — zmieniłem sprytnie temat. 
— Taa, pośli do krów — odparła w typowym dla siebie stylu i postawiła przede mną talerz pełny pierogów, kiedy już usiadłem przy stole. W międzyczasie ja odczytałem smsa od mojego chłopaka.
Od: Eryk. „Jesteś już w domu? Mam ci zrobić coś do jedzenia, czy przyjedziesz o trzy kilo cięższy? :D Daj znać, jak będziesz wyjeżdżał.”
Do: Eryk. „Spróbuj pięć :D Nic mi nie rób, dam znać :)”
— A coś ty taki wystrojony? Co żeś w tym Toruniu robił? — zapytała ciekawsko, kiedy ja akurat zabierałem się za moje pierogi. 
— Miałem spotkanie służbowe — wyjaśniłem enigmatycznie. Moi rodzice nie specjalnie rozumieli moją pracę, ani pobudek jakimi się kierowałem. Im MMA kojarzyło się z chuliganami i niespecjalnie dawali sobie przetłumaczyć, że ja tam nie walczę na śmierć i życie, a krew nie tryska hektolitrami jak z przeciętej aorty. A przynajmniej nie zawsze. 
— O, patrzajta jaki biznesmen! — skomentowała prześmiewczo, przez co o mało nie zadławiłem się przełykanym pokarmem. — Ciekawe czy cię Andrzejowa widziała przez okno — zastanowiła się. —  Pewnie poleci do tej bladziugi Zośki — mówiła — żeby jej zara nagadać. To je stara franca dopiero! Ty wiesz co ona ostatnio mnie powiedziała? Złapała mnie na miedzy, jak szłam na pole po kartofle i do mnie z mordo, że nasze kury jej w bramie srajo! — Z każdym kolejnym słowem musiałem uważać podczas przełykania, bo mogłem się zakrztusić ze śmiechu. — Lampucera stara! Na wsi mieszka i jej kurze gówna przeszkadzajo! — grzmiała ze złością. — No ale opowiadaj, co tam u ciebie — dodała spokojniej, po czym zabrała się za przygotowywanie dla mnie herbaty. — Nie pracujesz za dużo? Nie chorujesz? Dobrze cię traktuje ten… chłopiec, co z nim mieszkasz? — zapytała niezręcznie na koniec.
— Eryk? — podpowiedziałem zwyczajnym tonem. To było w sumie zabawne, że moja wiecznie wyszczekana matka mówiła z zawstydzeniem o mojej miłości. Kiedy przytaknęła, kontynuowałem. — Jest dla mnie dobry. Jestem zdrowy i radzę sobie. Nie musisz się o mnie martwić — zapewniłem natychmiast. 
Mama postawiła przede mną kubek z parującym napojem, usiadła obok mnie przy stole i dopiero się odezwała.  
— Aaa, łatwo ci mówić. Jak tak nie dzwonisz tyle czasu, to już tutaj dumam, że ci się jakaś krzywda dzieje. Marta mieszka na końcu drogi, to przychodzi prawie codziennie, Rafał i Marek są pod nosem, to też widzę co się z nimi dzieje. Tylko ty żeś uciekł i jeszcze się odzywasz od święta — mówiła zmartwionym tonem. 
— Oj mamo, mamo — odparłem z jęknięciem. — Jak już się musisz czymś martwić, to znajdź sobie inny obiekt, bo ze mną naprawdę wszystko jest w porządku.  
— A daj ty spokój, dzieciaku! Mnie już trosk wystarczy. Wiecznie tylko pod górę ma człowiek. Same problemy i problemy — mówiła z zatroskaniem.
— A co się stało? — zapytałem, marszcząc brwi. 
Kiedy czekałem na odpowiedź, z korytarza dobiegło jakieś poruszenie i po chwili okazało się, że to mój ojciec wraz z braćmi wrócili z obrządku. 
— Ooo! Jest i trzeci czort! — przywitał mnie ojciec, zdejmując z głowy beret. — Już żem myślał, żeś o nas zapomniał — dodał złośliwie, a ja jedynie skinąłem mu głową i wyciągnąłem rękę do brata, który akurat do mnie podszedł się przywitać.
— Teraz to mieszczuch. Co się będzie na wieś pchał — skomentował z sarkazmem mój dziewiętnastoletni brat Marek. 
— Faktycznie. Białystok to metropolia. Ciut nie Nowy Jork — odpowiedziałem z sarkazmem, a potem przywitałem się ze starszym ode mnie o dwa lata Rafałem. 
— A jaki wystrojony! Teraz to by pewnie do obory nie poszedł! — stwierdził, podśmiechując się ze mnie. 
— Gumiaki by mi nie pasowały do koszuli — odpowiedziałem, zachowując dystans, bo nie było sensu się obrażać za te próby wyprowadzenia mnie z równowagi. 
— Za to ty zawsze taki chętny do obory, że cię muszę prosić po dwadzieścia razy, żebyś staremu ojcu pomógł. Ja to nie wiem co tu będzie, jak pójdę do piachu. Sodoma z gomoro chyba tyko! Jeden gorszy leniwy od drugiego! — wtrącił, narzekający wiecznie i na wszystko ojciec. 
— Oj weź ojciec mi dupy nie zawracaj! — fuknął Rafał. — Toć ci pomagam!
— Ja ci zaraz zawrócę dupę, jak ty zechcesz! — zagrzmiał najstarszy z nas wszystkich, na co ja przyglądałem się w spokoju, starając się kryć uśmiech, jaki mimowolnie wkradał mi się na usta. Poczułem swego rodzaju nostalgię, obserwując to co się dzieje. Wieczne przekomarzania w rodzinie Kwiatkowskich były jedynie w swoim rodzaju. Każdy z nas był temperamentny, co przekładało się na niewybredne komentarze i pouczanie siebie nawzajem. 
— A Marek niby to co? Jak trzeba do obrządku to udaje, że jest wielce zajęty — odparł Rafał, wciągając w spór naszego najmłodszego brata.
— Odwal się ode mnie, co?! To ty przejmiesz gospodarstwo, więc się nie rzucaj, że masz najwięcej pracy! — odparował błyskawicznie Marek. 
— A wy obaj siebie warte! — wtrącił ojciec, a ja już nie mogłem ukryć uśmiechu. Cholera, brakowało mi tej atmosfery. Co prawda gdy jeszcze chodziłem do szkoły, to takie gadki potrafiły mnie doprowadzać do szału, ale teraz gdy już nie byłem na nie codziennie skazany, uważałem je za świetną formę rozrywki. — Jeden młodociany dzieciorób, a drugiemu jak czego nie powiesz, to palcem nie kiwnie. Tylko termedie z wami — drążył, a ja zamrugałem ze zdziwienia. Jaki dzieciorób? Nie dane mi było się wtrącić aby się tego dowiedzieć, bo sprzeczka trwała w najlepsze.
— Przynajmniej nie jestem pedałem… — burknął pod nosem Rafał. Nie zdążyłem się nawet zastanowić czy się obrazić za ten komentarz, czy też nie, bo ojciec z powrotem ruszył do ataku.
— No ja nie wiem, nie wiem. Stary chłop, zara trzydzieści lat na karku i nawet baby nie ma, tyko z rodzicami mieszka — pocisnął mu, na co ja parsknąłem głośno śmiechem. 
— Aj ty ojciec jak coś powiesz, to ręce opadają — stwierdził Marek. 
— Ja wam prawdę mówię! Żebyśta mnie słuchali, to byśta na ludzi wyszli. Ale nie, bo to pozjadali wszystkie rozumy i lepiej wiedzo… — biadolił mój ojciec.
— Cichojta i do mycia, a nie weszli i już dro te mordy! — zagrzmiała w pewnym momencie matka. — Zara kolacja będzie — oświadczyła, a ja dopiero zauważyłem, że byłem zbyt pochłonięty przekomarzaniem się moich braci z ojcem i nawet nie zauważyłem, jak kobieta zaczęła się kręcić przy kredensie, przygotowując kolację. 
— Jaki dzieciorób? — zapytałem konspiracyjnym szeptem, kiedy ojciec z braćmi wyszli z kuchni. 
— Poczekaj synku, zara przyjdzie Marek, to ci się pochwali — odpowiedziała jedynie zrezygnowana, stawiając coraz to więcej talerzy na stole.
Posłusznie zaczekałem w milczeniu na powrót reszty mojej rodziny, w międzyczasie kończąc swoje pierogi. Gdy reszta wróciła już odświeżona do kuchni, matka natychmiast zwróciła się do mojego młodszego brata.
— No Mareczku, powiedz Robertowi, co żeś zmalował! 
Marek wywrócił teatralnie oczami i nachmurzony usiadł przy stole, najwyraźniej nie mając najmniejszego zamiaru, aby jakoś skomentować słowa matki. 
— Zmajstrował dzieciaka córce Wasilewskich — odpowiedział za niego wymownie Rafał, a ja zagwizdałem zaskoczony tą wiadomością. 
— Zamiast na studia, to na wesele trza zbierać — rzucił poirytowany ojciec.
— No przecież nie muszą się z tego powodu hajtać — skomentowałem, za co zostałem spiorunowany trzema parami oczu, oraz obdarzony jednym spojrzeniem pełnym nadziei. Te ostatnie oczywiście należało do Marka. 
— Co ty gadasz! Wiesz co będo na wsi gadać? Że bękart! Że syn Kwiatkowskich podkulił ogon i nie chce się dzieciakiem zajmować! — wyjaśniła moja matka.
— Przecież on ma dopiero dziewiętnaście lat. To bez sensu, żeby miał się żenić tylko z powodu dziecka. Po co ma się męczyć z jakąś laską, której nie kocha? Brak ślubu to nie jest ucieczka od odpowiedzialności. A dzieckiem może się zająć i bez tego — stwierdziłem sugestywnie, bo po minie młodego wywnioskowałem, że nie jest fanem wizji siebie jako męża.
— Jeszcze czego! Pewnie jak ty by dał nogę do Białegostoku, a ludzie by się na nas krzywo patrzeli! — skwitował mój ojciec.
— Czyli, że co? Ma się ożenić tylko dlatego, żeby się ludzie krzywo nie patrzyli? — spytałem zawiedziony postawą moich rodziców. Zresztą jakoś specjalnie mnie nie zaskoczyli. Gdy wreszcie przyznałem im się, że jestem gejem, po paru tygodniach zrzędzenia i umoralniania mnie stwierdzili, żebym sobie robił co chcę, byleby tylko z dala od domu i byleby tylko nikt się nie dowiedział, bo będzie wstyd.
— Trzeba było nie wsadzać, tam gdzie nie trzeba — wtrącił się znowu Rafał, który zaczynał mnie irytować.
— On przynajmniej wsadził — stanąłem po stronie Marka, co ten skomentował parsknięciem. 
— No już, już — uspokoiła nas matka. — Nie kłóćcie się przy stole. Robert, chcesz jeszcze herbatki? — zwróciła się do mnie.
— Nie, dziękuję. Zaraz będę się zbierał, bo już późno, a jutro muszę wstać rano do roboty — odparłem, co spotkało się z westchnięciem zawodu. — Ale jak masz jeszcze trochę pierogów, to chętnie bym zawiózł Erykowi — poprosiłem, za co ojciec łypnął na mnie wzrokiem. Już czekałem na jakiś niewybredny komentarz, jednak taki, ku mojemu zdziwieniu, nie nadszedł. 
— Już ci daję — powiedziała moja matka i po chwili zabrała się za pakowanie wspomnianego jedzenia. 
Posiedziałem jeszcze kilkanaście minut przy rodzinnym stole, czekając aż pozostali członkowie skończą posiłek, a następnie pożegnałem się ze wszystkim, obiecałem mamie, że wpadnę na niedzielny obiad za dwa tygodnie i w końcu po całym dniu podróżowania ruszyłem do Białegostoku.
Było miło zobaczyć rodzinę w komplecie. No prawie w komplecie. Najstarsza z naszego rodzeństwa, trzydziestoletnia Marta, pewnie nawet nie była świadoma moich odwiedzin. Nie mieszkała z rodzicami już od siedmiu lat, czyli od kiedy poślubiła Mariusza, rolnika z tej samej wsi, i założyła z nim rodzinę. Jakoś nieszczególnie utrzymywałem z nią kontakt. Nigdy też jakoś specjalnie się nie dogadywaliśmy. Raczej to było zawsze na zasadzie zwykłej wymiany uprzejmości. Podobną relację miałem z dwudziestosiedmioletnim Rafałem, choć w zasadzie z nim o wiele więcej się kłóciłem. Tak było od zawsze. Uważałem go za przemądrzałego i naprawdę ślepo wierzącego w swoje ideały. Był jedną z tych osób, które uznawały tylko swoją rację i nie było sposobu aby wyprowadzić ich z błędu. Jak tak o tym myślałem, to właściwie byli do siebie podobni z Martą. Ona też zawsze miała dosyć okrojony światopogląd i ciężko było ją do czegokolwiek przekonać. To pewnie dlatego zawsze najlepiej dogadywała się z Rafałem. Do tej samej grupy mogłem zaliczyć też mojego ojca, Edwarda, który zdecydowanie uważał się za najmądrzejszego w rodzinie, ale miał takie same klapki na oczach jak Rafał czy Marta. Wizja brata/syna geja była dla nich bluźnierstwem i choć tolerowali mnie ze względu na łączące nas więzy krwi, to nie akceptowali mojego „wyboru” — jakbym rzeczywiście miał wpływ na to, że jestem homoseksualny. 
Zupełnie inna relacja łączyła mnie z najmłodszym z naszej czwórki — Markiem. Obydwaj odziedziczyliśmy charaktery raczej po matce. Podobnie jak my, była impulsywna. Była też o wiele bardziej wyrozumiała od ojca i potrafiła kierować się rozsądkiem. Może nie była największą fanką swojego syna geja, jednak wiedziałem, że przede wszystkim liczyło się dla niej moje szczęście.  
Choć różnica między mną, a Markiem wynosiła aż sześć lat, to zawsze był moim małym braciszkiem, którego byłem gotowy bronić przed wszelkim złem tego świata. Jakieś dwa lata temu nasze stosunki przeszły z relacji „opiekun-dziecko” na „brat-brat”, bo jednak kiedy poszedł do liceum, to wbrew pozorom był naprawdę inteligentny i mogłem z nim rozmawiać na bardziej poważne tematy. Życzyłem mu,  aby podobnie jak ja, wydostał się kiedyś z naszej małej, zaściankowej wsi. Nie żebym coś miał do wsi. Nie wstydziłem się swojego pochodzenia, ale większe miasto dało mi o wiele więcej możliwość rozwoju. Tego samego chciałem dla młodego, jednak po dzisiejszym wyznaniu, zrobiło mi się go żal. I choć byłem na niego trochę zły za brak odpowiedzialności, to zdecydowanie bardziej było mi szkoda, że w zasadzie został postawiony przed faktem dokonanym. Marek ledwo parę miesięcy wcześniej zdał maturę i planował od października studiować informatykę, bo miał do tego talent. Teraz wiedziałem, że rodzice nie puszczą go na studia, kiedy ma dziecko w drodze. Szczerze mu współczułem, że będzie musiał zostać w naszym rodzinnym domu z ojcem, który nie zawaha się wytknąć mu najmniejszego błędu i z Rafałem, który tym bardziej nie zawaha mu się wytknąć błędu. Kochałem swoją rodzinę, jednak nie potrafiłem sobie wyobrazić mojego życia na wsi. Nie wyobrażałem sobie, że nie mógłbym liczyć na prywatność, nie mógłbym trenować i przede wszystkim — że nie miałbym Eryka. Dlatego tak doskonale rozumiałem Marka, który już od kilku miesięcy planował swoje życie w Białymstoku. 
Marek zaprzątał mi myśli do samego domu. Tak strasznie chciałem uchronić tego dzieciaka przed zmarnowaniem sobie życia. Nie chciałem, aby o jego przyszłości zdecydowało głupie „Co ludzie we wsi powiedzą?!”. Zamierzałem zatem wyżalić się ze wszystkiego Erykowi i liczyć, że jego genialny umysł przyniesie jakieś rozwiązanie. 
_____________
(1) Orion - wymyślony na potrzeby opowiadania klub sportów walki z Białegostoku.
(2) Ankos - Poznański klub sportów walki. Jeden z najlepszych w Polsce. Ćwiczy w nim między innymi mistrz wagi półśredniej KSW - Borys Mańkowski.
(3) Berkut Arrachion - Olsztyński klub sportów walki. Najlepszy obok Ankosu. Ćwiczy w nim między innymi mistrz wagi średniej KSW - Mamed Khalidov. 

Robert przypieczętował dzisiaj swój kontrakt, jednak to dopiero pierwszy krok w spełnieniu marzenia. Przed nim debiutanckie i wręcz decydujące starcie z dawnym rywalem, podczas którego będzie mógł się zrewanżować. A może wspomniany Kamil znowu stanie mu na drodze do szczęścia? Jesteście ciekawi tego pojedynku? 
Najwyraźniej postanowił też puścić w niepamięć dziwne zachowanie Eryka.
Mieliście też okazję poznać rodzinę Kwiatkowskich. Jeszcze niejednokrotnie o nich poczytacie, bo jak widać Marek ma problem, a zgodnie z logiką Roberta, skoro Marek ma problem to i on ma problem. 
Dziękuję ślicznie za komentarze i ogólne zainteresowanie opowiadaniem. To daje ogromnego kopa. 
Pozdrawiam! 

6 komentarzy:

  1. Cieszę się, że do głosu doszedł rozsądek, choć jak wspomniałam ostatnio czekałam na to kiedy podejrzenie o zdradę zostanie wypowiedziane na głos i skończy się awanturą. Taka walka z kimś z kim się już przegrało jest dodatkową presją, ale wierzę, że sobie poradzi. I jak zawsze muszę wspomnieć, że bardzo mi się podoba jak piszesz i z jak wielką niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały. Już liczę godziny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robert sie uspokoił, to fakt, ale czy faktycznie rozsądek miał coś z tym wspólnego?
      Walka z Kamilem poza tym, że wywiera ogromną presję, myślę że da Robertowi dodatkowego kopa motywacyjnego, bo z pewnością nie ma on zamiaru przegrywać dwa razy z tym samym przeciwnikiem.
      Dziękuję bardzo za komentarz i pozdrawiam! :)

      Usuń
  2. No jestem ciekawa, ale to chyba będzie droga przez mękę. Mam nadzieję, ze nie został wybrany jako worek do bicia. Taka kariera nie jest łatwa i wymaga zbyt wielu wyrzeczeń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że Robert doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że łatwo nie będzie. Jednak ma już trochę w tym doświadczenia i przynajmniej mentalnie wie, na co się przygotować.
      To tylko od Roberta zależy, czy stanie sie "workiem do bicia" czy tym, który będzie bił.
      Pozdrawiam! :)

      Usuń
  3. No, trzymam kciuki za Roberta, stoi przed ogromną szansą. <3 A jego rodzina jest taka kochana, Boziu. Niby takie wieśniaki trochę, ale w dobrym sensie. Widać, że go akceptują, mimo że okazują to na swój własny sposób. Fajnie, że Robert ma taką dużą rodzinę. :D Bardzo lubię to opowiadanie, ciekawe piszesz, a wszystko robi się coraz bardziej ciekawsze. <3
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haahahah, no tak. To prawda, że Kwiatkowscy to wieśniaki i miałam ogromny ubaw opisując scenę z ich udziałem. Na pewno jeszcze się pojawią :D
      Dziękuję ślicznie i również pozdrawiam! :)

      Usuń