Kiedy Słońce zgaśnie: Denis (cz. 2)
27 kwietnia 2021
Pandemia sprawiła, że chorowanie — na
jakiekolwiek przypadłości — stało się jeszcze bardziej przerażające i Denis po
raz pierwszy miał się o tym przekonać. Co prawda regularnie chodził na badania
kontrolne, ale zawsze odbywało się to w miarę sprawnie i było czymś rutynowym.
Zdążył się do tego przyzwyczaić i może nawet trochę już lekceważył. Przecież za
każdym razem było dobrze, więc nawet nie spodziewał się, że pewnego razu coś
pójdzie nie tak.
Tym razem jednak jego interwencja wynikała z faktu, że niestety wiele przesłanek wskazywało na to, że jednak coś było nie tak. I tu wkraczał ten dodatkowy, komplikujący czynnik — samotność. Do centrum onkologii, czy jakiejkolwiek innej placówki medycznej, trzeba było udawać się samemu. Ze względów bezpieczeństwa pacjentom nie mógł nikt towarzyszyć, a to oznaczało, że ze wszystkim trzeba było sobie radzić w pojedynkę. Dzięki temu czas poświęcony na czekanie w kolejkach między poszczególnymi badaniami nieprzyjemnie się wydłużał, pobudzał lęki i prowokował do zmartwień.
Denis aż zaciągnął się głębiej powietrzem,
kiedy po kilku godzinach mógł wreszcie opuścić instytut. Czuł się poturbowany
psychicznie i chciał jak najszybciej wrócić do domu, dlatego w następnej
kolejności ruszył dynamicznie przez parking, by odnaleźć samochód Oliwiera,
który przez ten cały czas na niego czekał.
— Zabierz mnie już stąd — poprosił
zmęczonym głosem, kiedy wsiadł na miejsce pasażera.
— Robi się — zasalutował Francuz,
posłusznie uruchamiając silnik pojazdu. — Chcesz mi teraz opowiedzieć, czy
potrzebujesz chwili i porozmawiamy w domu? — zapytał, wyjeżdżając z miejsca
parkingowego.
Denis uśmiechnął się tylko delikatnie pod
nosem, czując jak robi mu się przyjemnie ciepło. W takich chwilach Oliwier z
tym swoim opanowaniem i stalowymi nerwami był bezcenny.
Westchnął jeszcze raz głębiej, nim
odpowiedział.
— W zasadzie to nie ma jeszcze o czym
mówić. Tak jak ci pisałem, wcześniej lekarz zrobił USG i potwierdził, że kilka
węzłów jest powiększonych. Miałem biopsję, tym razem cienkoigłową, plus USG
brzucha, RTG klatki i różne badania z krwi. Teraz trzeba poczekać na wyniki… —
streścił zwięźle, bo choć spędził pół dnia na badaniach, to w gruncie rzeczy to
były wszystkie informacje, jakie udało mu się zdobyć.
Oli milczał chwilę, zastanawiając się nad
tym, jak ma zareagować.
— No to czekamy — podsumował to, co było
oczywiste. — Ale jak się czujesz? — zapytał zaraz i z jego tonu dało się
wywnioskować, że to nie było zwykłe, troskliwe pytanie, a odpowiedź była mu potrzebna
do kontynuowania jakiejś myśli. — W sensie fizycznym — doprecyzował. — Sam to
zauważyłeś przypadkowo, prawda? Nie dlatego, że nagle zacząłeś się gorzej czuć.
To nie objawy dały o sobie znać, tylko ty sam postanowiłeś to sprawdzić, mam
rację? — upewnił się.
— No tak — potwierdził Denis, marszcząc
brwi, bo nie był pewien, dokąd zmierzał Francuz.
— Więc niezależnie od tego, czego się
dowiemy, to jest już stan faktyczny w chwili obecnej. Nadal wierzę, że to nie
ma związku, ale… ale jeśli jednak ma, to nic się nie zmieni poza faktem, że
będziemy tego świadomi. Po prostu będziemy wiedzieć o tym, co już się dzieje. A
nie dzieje się nic — spuentował przewrotnie. — Czujesz się dobrze, jesteś młody
i silny. Jeśli będzie trzeba wprowadzić jakieś radykalniejsze leczenie, po
prostu to zrobisz i nie ma podstaw, by sądzić, że coś pójdzie nie tak. To
będzie tylko krótki przystanek i nim się nie obejrzysz, twoim największym
problem znowu będzie wczesne wstawanie — zakończył optymistycznie, zerkając
krótko na Denisa, kiedy stali na światłach. Uśmiechnął się, widząc nieco
rozmarzoną minę chłopaka.
— Nie wiem, jak to jest w ogóle możliwe,
bo chyba powinienem panikować i generalnie zapadać się w czeluści rozpaczy,
ale… po prostu tu jesteś, czekałeś na mnie, mówisz do mnie takie rzeczy
i jedyne, czego mi teraz jeszcze potrzeba, to jakiegoś dobrego burgera —
odpowiedział z jakimś takim przyjemnym znudzeniem. Już od wyjścia czekał, aż
stres i nerwy zaczną dawać objawy somatyczne w postaci szybszego bicia serca,
ścisku żołądka czy braku możliwości wzięcia głębszego oddechu, ale nic takiego
nie następowało. Wręcz przeciwnie, gdy tylko wrócił do samochodu, poczuł, że
się rozluźnia. Był świadomy, że raczej tak łatwo się tym razem nie wywinie i
pewnie czeka go ciężka batalia, być może na śmierć i życie, ale teraz to nie
miało znaczenia, bo tak jak Oli mówił, wyniki potwierdzą to, co działo się już
w chwili obecnej, a w chwili obecnej Denis czuł się dobrze. Nie mógł też już
nic więcej zrobić, oprócz czekania, więc… jego największym problemem stał się
aktualnie głód. Miał straszną ochotę na burgera.
— To co, tam gdzie zawsze? — zapytał dla
potwierdzenia Oli, a Denis przytaknął entuzjastycznie.
***
20 maja 2021
Denis zastanawiał się wielokrotnie przez
ostatni miesiąc, jak bardzo jego życie się zmieni. Czy da radę zaliczyć
wszystkie kolokwia? Wyrobi się z ewentualnymi poprawkami przed sesją? W ogóle
da radę przejść przez sesję? Niby wszyscy powtarzali mu, że musi być dla siebie
wyrozumiały — łącznie z wykładowcami, którzy patrzyli na niego nieco łaskawszym
okiem — ale on nie dopuszczał do siebie tej myśli. W dużej mierze nauka
pozwalała mu trzymać się ryzach, bo stanowiła swoistą rutynę, a on takiej
rutyny bardzo potrzebował.
Potrzebował narzekać ze znajomymi na nawał
nauki, robić obszerne notatki, przeglądać literaturę, przejmować się
zaliczeniami, wyprowadzać Tonto na spacery, przekomarzać się z Oliwierem,
marudzić tacie, że poziom w obecnym klubie nie dorastał do pięt poziomowi jaki
był w Orionie i zapewniać mamę, że się wysypia i zdrowo odżywia.
Potrzebował tego wszystkiego cholernie, bo
miał nadzieję, że osiemnastego maja podda się operacji, dwudziestego wyjdzie ze
szpitala i po jakimś tygodniu będzie już w miarę funkcjonował tak jak
poprzednio. Chciał, by to wszystko poszło sprawnie i bez komplikacji. By jego
przerwa od życia była minimalna, tak by ją ledwie zauważył.
…ale to go zawsze i tak sprowadzało do
punktu wyjścia, czyli do myśli, jak jego życie się zmieni, bo coś mu w głębi
duszy podpowiadało, że choć lepiej nastawić się pozytywnie, to jednak naiwnym
było myślenie, że pójdzie pod nóż, otrzepie się niczym Tonto po przebiegnięciu
po kałuży i raz dwa wskoczy z powrotem na tory swojej regularnej codzienności,
takiej, do jakiej był przyzwyczajony — bez tych wszystkich znaków zapytania,
lekarzy, kolejnych badań, lęku o własne życie…
Dzielnie zniósł diagnozę, którą usłyszał
raptem tydzień wcześniej. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo od jakiegoś
czasu był stałym bywalcem instytutu onkologii i bywał świadkiem naprawdę
dramatycznych scen. Ludzie wybiegali z gabinetów z płaczem, czasami krzyczeli,
inni wychodzi totalnie zdruzgotani, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, jeszcze
inni po wyjściu od lekarza opadali na pierwsze wolne krzesło w poczekalni i
płakali z bezradności. Czasami wychodzili z gigantyczną ulgą wymalowaną na
twarzy lub wprost uśmiechali się promiennie, zapewne usłyszawszy, że nowotwór
odpuszcza, albo to, co myśleli, że jest nowotworem, okazało się czymś niegroźnym.
Denis bardzo chciał wejść do gabinetu profesora, a potem wyjść w takiej
euforii… ale niestety wieści, które otrzymał, niekoniecznie go do tego
zachęcały.
Biopsja potwierdziła przerzut. Pozostałe
wyniki na szczęście wykluczyły rozleglejsze zmiany, ale trzeba było w trybie
ekspresowym przeprowadzić zabieg limfadenektomii, czyli wycięcia wszystkich
węzłów chłonnych w spływie pachwinowym, a potem… a potem poddać się jeszcze
długiej immunoterapii i cały czas trzymać kciuki, że na tym się skończy. I to
bardzo mocno, wręcz do połamania, bo rokowania przy przerzutach czerniaka nie
były szczególnie optymistycznie.
Ale Oliwier na każdym kroku mu powtarzał,
że teraz ma przerzuty tylko do węzłów, zatem nie powinien sobie w ogóle
zaprzątać głowy, co będzie w przyszłości. Teraz miał jeden problem. Poważny,
ale jeden. Potrzebował chłodnej głowy, żeby sobie z nim poradzić. Nie było
miejsca na strach… to znaczy było, bo strach był w takiej sytuacji czymś
naturalnym i zrozumiałym, ale to była tylko dodatkowa kłoda pod nogi, a Denis
chciał iść do celu jak terminator. Należało zniszczyć wroga. Musiał być w tym
aspekcie zimnym skurwielem, który nie cofnie się przed niczym, a to oznaczało,
że po prostu nie mógł się bać. Nie i już.
Chyba całkiem nieźle mu to wychodziło, bo
choć nie ucieszył się z diagnozy — bo niby z czego miał się cieszyć — to jednak
przyjął ją z względnym spokojem. Dzień wcześniej, kiedy byli z Olim na spacerze
w Łazienkach i spędzili naprawdę zajebiste popołudnie, też już był chory i czuł
się wspaniale. Teraz po prostu o tym wiedział, ale stan faktyczny nie uległ
zmianie. Poradzi sobie, ostrożnie, krok po kroku. Odhaczy to na swojej liście do
zrobienia i nie będzie się oglądał.
Do szpitala trafił dzień przed zabiegiem,
gdzie oczywiście musieli potwierdzić, że nie jest zakażony wirusem, a potem
miał jeszcze kilka kontrolnych badań i praktycznie całe popołudnie spędził na
sali, próbując rozproszyć swoją uwagę oglądaniem głupich filmików czy
rozmawianiem ze znajomymi. Oprócz niego w pomieszczeniu znajdował się jeszcze
jakiś starszy pan, ale nie był zbyt rozmowny i praktycznie cały czas spał, co w
zasadzie nawet odpowiadało chłopakowi.
W dzień zabiegu obudził się, jak na
siebie, irracjonalnie wcześnie, bo już kilka minut po szóstej, choć wcale nie
był tym szczególnie zaskoczony, bo jednak nie był to typowy poranek. Starał się
nie stresować, ale mimo wszystko miał za kilka godzin trafić na salę
operacyjną, by przejść rozległy i poważny zabieg, zatem jego organizm
podświadomie płatał mu figle i stres uwydatniał się na różne, niekoniecznie
oczywiste sposoby.
I to te czekanie okazało się najgorsze, bo
kiedy około dziewiątej przyszła po niego pielęgniarka, odetchnął z ulgą. Już za
moment będzie miał to za sobą. No… może nie za taki moment, bo jakieś kilka
godzin, ale on miał być w trakcie całego zabiegu w błogiej nieświadomości, więc
w jego osobistej czasoprzestrzeni to miało zająć tylko chwilkę.
Policzy od dziesięciu w dół, a potem…
…obudził się strasznie zmęczony. Ktoś go
delikatnie potrząsał za ramię, powtarzając łagodnym głosem „Halo, panie
Denisie, budzimy się”.
I było po wszystkim.
Operacja przebiegła bez najmniejszej
komplikacji, czuł się trochę obolały, ale do przeżycia, zatem po czterdziestu
ośmiu godzinach został wypisany. Ze szpitala na wózku wywiozła go pielęgniarka,
a stamtąd przechwycił go Francuz.
— Dzięki, Gosia, to była przejażdżka
mojego życia! — zawołał jeszcze do niej, uśmiechając się radośnie, bo musiał
przyznać, że kobieta była absolutnie fenomenalna i dzięki niej pobyt na
oddziale stawał się od razu bardziej znośny.
— Trzymaj się cieplutko, Denis!
Powiedziałabym, że zawsze do usług… ale mam nadzieję, że już cię tu więcej nie
zobaczę — odpowiedziała mu z podobnym entuzjazmem, na co nawet Oliwier się
uśmiechnął, bo to był pierwszy raz, kiedy widział na żywo chłopaka po zabiegu,
a widząc go takiego promiennego, aż sam się rozluźnił i odetchnął z ulgą.
— Nawet nie zdążyłem zatęsknić, a ty już
po robocie — przywitał go, kiedy zostali sami.
— No wiesz co? Miałeś umierać z rozpaczy.
— Denis udał obrażonego, ale zaraz przytulił mocno policjanta. Fakt, to
wszystko minęło im błyskawicznie i faktycznie nie zdążyli za sobą zatęsknić,
tym bardziej, że byli w stałym kontakcie, ale sam fakt, że widzieli się już na
żywo, był namacalnym dowodem, że wszystko skończyło się dobrze.
— Nie miałem czasu, klan Armińskich zwalił
mi się na kwadrat — wyjaśnił szybko, a widząc pytające spojrzenie chłopaka,
dodał jeszcze: — Dobrze, że humor ci dopisuje, bo choć próbowałem im wszystkim
przemówić do rozsądku, że powinni ci na razie dać spokój, to aktualnie w moim
mieszkaniu korzenie zapuścili twoi rodzice, Wiktor, jego laska i ta ruda.
— Coooo? — zapytał przeciągle z
niedowierzaniem Denis.
— Kazała mi się zamknąć, czaisz? — dodał z
urazą, jakby nie mógł uwierzyć, że dziewczyna tak się do niego odezwała. Denis
tylko na to zachichotał. — No dobra, zaczekaj tu chwilę, a ja podjadę, bo
musiałem zaparkować kawałek stąd — zaproponował, łapiąc torbę Denisa, w której
miał spakowane szpitalne rzeczy, ale ten ruszył za nim.
— Dam radę — zapewnił. — Poza tym muszę
się wziąć od razu za rehabilitację, żeby nie było obrzęku — wyjaśnił, stawiając
nieduże kroki. Już wcześniej powoli się ruszał po szpitalnym korytarzu, ale to
była pierwsza dłuższa przeprawa. Trochę go bolało i szwy delikatnie go
ciągnęły, ale było znośnie. Co prawda lekarz przedstawił mu całą listę
zakazanych czynności i musiał się oszczędzać, choćby ze względu, że nadal miał
w nodze dren, do którego była przytwierdzona torebka na to ustrojstwo, które
się cały czas sączyło, to jednak ogólne przystosowanie do ruchu było jak
najbardziej wskazane. Miał nadzieję, że uda mu się w miarę sprawnie wrócić do
normalnego życia i uprawiania sportu, i że ominą go te wszystkie komplikacje z
zatrzymywaniem limfy, puchnięciem nogi i innym dolegliwościami, które niestety
były częstym powikłaniem u innych pacjentów. Denis wierzył jednak, że skoro tak
dobrze było po usunięciu węzłów wartowniczych, to historia się powtórzy… choć
wtedy miał je usunięte raptem trzy, a obecnie pozostałe trzynaście. Miał
świadomość, że ta operacja była bardzo inwazyjna i mogła nieść za sobą
negatywne skutki już do końca życia… ale nie musiała. Wierzył, że w jego
przypadku największym zmartwieniem będzie potężna blizna, która ciągnęła się od
połowy uda, aż na brzuch.
— Na pewno? Pomóc ci jakoś? — zapytał Oli,
zerkając kontrolnie na Armińskiego. Może niekoniecznie nadawał się, żeby
przebiec maraton, ale ruszał się w miarę sprawnie.
— A co? Chcesz mnie wziąć na rączki? —
zapytał pieszczotliwie? — I zaniesiesz mnie jak księcia? — dodał zaraz podobnym
tonem.
Oli przyglądał mu się chwilę nieco
wzgardliwie, po czym mruknął:
— Faktycznie. Sam sobie poradzisz —
postanowił, zgrywając nagle niewzruszonego ignoranta. Denis znowu się zaśmiał,
krocząc powoli za starszym mężczyzną.
Jak dobrze, że już było po wszystkim i
mógł wrócić do domu!
***
Oliwier wcale nie żartował z tymi
Armińskimi na kwadracie, bo kiedy tylko wrócili do mieszkania i minęli pierwszy
punkt kontrolny w drzwiach pod postacią Tonto, Denis ruszył na pewniaka do
salonu i przystanął automatycznie nieco zbity z tropu, gdy dostrzegł upchanych
na kanapie kolejno Szyszkę, Marcela, i Alicję, a następnie Tosię na fotelu i
Wiktora na jego oparciu. Wszyscy patrzyli na niego nieco z niepewnością i może
nawet obawą, czekając na jego pierwszy ruch — poza Wiktorem, on tylko
przewrócił oczami, kiedy dostrzegł Denisa, jakby chciał mu powiedzieć
telepatycznie, że sam nie wie, o co im chodzi.
— Co to za stypa? — zapytał zatem Denis,
przyglądając się reszcie uważnie.
Pierwsza ocknęła się Alicja.
Wstała i ruszyła w kierunku syna, jednak bardzo ostrożnie.
— Jak się czujesz? — zapytała z czułością,
chwytając go za dłoń.
— Bywało lepiej, ale ogólnie jak widać
żyję, stoję i generalnie zjadłbym coś — odparł nieco nonszalancko, wzruszając
przy tym ramionami.
Ala widocznie odetchnęła na te słowa z
ulgą, po czym zapytała jeszcze kontrolnie Denisa, czy może go w końcu
przytulić, na co ten popatrzył na nią trochę jak na wariatkę, bo nie rozumiał,
po co w ogóle pytała i czemu niby miałaby nie móc, więc tylko bąknął, że tak i
kiedy mama już chwyciła go w ramiona, dotarło do niego, co się działo.
Oni wszyscy się po prostu bali. Nie był
pewien jedynie czego — czy tego, że wróci w znacznie gorszym stanie, tego, że
go jakoś uszkodzą czy że może nie powinni go przemęczać i w ogóle nie
powinno ich tu być, ale nie mogli się powstrzymać, a teraz zżerały ich wyrzuty
sumienia.
Po Ali i Marcel przelał na Denisa swoją
czułość, tak samo jak po chwili Tosia z Marceliną, a Wiktor… jak to Wiktor —
podszedł ostentacyjnie do brata i rzucił:
— Witaj w domu, braciszku — po czym walnął
pokrzepiająco drugiego bliźniaka w plecy, tak, że aż ten zrobił krok do
przodu.
Nie trudno było domyślić się, co nim
kierowało i jakiej reakcji się spodziewał, bo ta była natychmiastowa. Ala
ryknęła na niego, że jest głupi i nieodpowiedzialny, ale on jedynie zaśmiał się
wręcz diabolicznie, na co i Denis zachichotał, bo uwielbiał, kiedy brat tak
podpuszczał rodziców. Sam to nie raz robił, ale potem za bardzo męczyły go
wyrzuty sumienia, których Wiktor zdawał się w ogóle nie mieć.
Potem nastąpiło małe przemieszczenie, bo
Denis, choć czuł się nie najgorzej, zwłaszcza, że nadal był nafaszerowany
lekami przeciwbólowymi, to jednak musiał się jakoś wygodniej ulokować. To
jednak nie zmieniło faktu, że nadal wszyscy nad nim skakali… a nawet po nim — najbardziej Tonto, którego Oli musiał
wyprowadzić na spacer, bo pies zaczął dosłownie wariować w euforii, że jego
drugi pan wrócił i ogólnie, że w mieszkaniu było tyle osób, które co chwilę go
głaskały i nawiązywały z nim jakąś interakcję.
— Ej, serio, przestańcie — poprosił w
końcu Denis, kiedy mama zapytała jakiś dziesiąty raz, czy na pewno nie jest już
głodny, a tata znowu poprawił poduszkę pod jego nogą. — Ja wiem, że wy chcecie
dobrze, ale przez to czuję się, jakbym naprawdę był umierający i wszyscy się
nade mną rozczulają — wyjaśnił ostrożnie, nie chcąc sprawić nikomu przykrości,
ale jednocześnie chciał, by jego słowa wybrzmiały.
— Ostrzegałem ich — podchwycił Wiktor,
który opadł ostentacyjnie na sofę obok brata i choć tym razem nic nie zrobił, a
przynajmniej jeszcze, to Alicja już profilaktycznie mordowała go spojrzeniem.
— Po prostu chcieliśmy się upewnić, że
niczego ci nie brakuje — rzucił pogodnie Marcel. — Nie będziemy ci dzisiaj już
zawracać głowy i chyba nie muszę mówić, że wystarczy jeden telefon, a ściągnę
ci nawet gwiazdkę z nieba, jak będziesz mieć taki kaprys — dodał z uśmiechem, a
Denis nie mógł nie rozczulić się na te słowa. Choć to trwało dosłownie ułamek
sekundy, bo po mieszkaniu rozległo się jeszcze bardziej rozczulone
westchnięcie… Marceliny.
— Och, Marcel! Jesteś nie z tego świata! —
zaświergotała, na co Denis skrzywił się zdezorientowany. Jego tata natomiast
wyglądał na uradowanego, że ktoś go tak komplementował. Alicja wyglądała na
rozbawioną, co od razu powiedziało Denisowi, że Szyszka musiała bajerować starszego
Armińskiego już wcześniej. Matko, co tu się działo?!
— Dzięki… — odpowiedział ostrożnie na
słowa ojca. — Wystarczy trochę wody — dodał, a po jego słowach w kierunku
kuchni Francuza jak na komendę ruszyli Marcel, Szyszka i Alicja. Oli, który
akurat wrócił z psem, odskoczył im w porę z drogi, bo najpewniej by go
staranowali, choć Alicja w połowie drogi się poddała i tylko kręcąc głową się
zawróciła.
— Co się dzieje? — zapytał jeszcze
bardziej zdezorientowany Denis, jednak jego pytanie zostało zignorowane.
— Hej, Oli — Wiktor zwrócił się do
policjanta. — Złam mi nogę czy coś, dobra? — poprosił. — Też tak chcę! — dodał
z czymś na kształt pretensji, udając, że jest zazdrosny o tę całą uwagę, jaką
teraz dostawał Denis. Alicja po raz już nie wiadomo który rzuciła mu
ostrzegawcze spojrzenie, choć jej syn absolutnie nic sobie z tego nie robił.
— Nie chcesz, zaufaj mi — zastopował go
Denis, bo jemu takie zainteresowanie ewidentnie nie pasowało. Czuł się
przytłoczony.
— Oczywiście, że chcę. Ja potrzebuję
permanentnej uwagi — odpowiedział szybko Wiktor, jakby to było coś oczywistego,
a Denis po chwili przytaknął, dając znak, że faktycznie to pasowało do jego
brata. On by pewnie czuł się teraz jak ryba w wodzie.
Oliwier z Tosią stali za to w ciszy. Ten
pierwszy z zupełnie pokerową miną, jakby po prostu sporządzał sobie psychiczną
mantrę, że oni wszyscy w końcu sobie pójdą i musi jeszcze tylko chwilę
wytrzymać, a Tosia wyglądała na nieco zagubioną, jakby nie potrafiła wpasować
się w sytuację. Widziała przytłoczenie Denisa i nie chciała mu się narzucać, a
z drugiej strony dziwnie jej się stało z boku tak bezczynnie.
Te swoiste zawieszenie trwało jednak tylko
chwile, bo Marcel wraz z Szyszką wrócili z kuchni. Tata Denisa niósł butelkę
wody, a dziewczyna… szklankę.
— Proszę — powiedział grzecznie, stawiając
na stoliku szklankę, do której Marcel po chwili wlał wodę.
— Ta operacja zdecydowanie wymagała
zaangażowania w nią aż dwóch osób — skwitował z sarkazmem Wiktor. Na co Szyszka
odpowiedziała zgryźliwie najstarszemu z Armińskich:
— Widać, że to ten gorszy syn.
— Powinieneś się cieszyć, że twój brat ma
takie pomocne i urocze koleżanki — pouczył go zaraz Marcel.
— No Tosia to wiadomka, ale ta diablica? —
parsknął Wiktor.
— A przede wszystkim powinien być
wdzięczny, że ma tak fantastycznego tatę — dodała szybko Marcelina, znowu
ignorując Wiktora.
— Który ma całkiem nie najgorszą żonę
— podkreślił wymownie chłopak.
— W ogóle to niesamowite, że mamy nawet
podobnie na imię, prawda? Marcel i Marcelina — brnęła Szyszka, a Denis, który
to obserwował wszystko w ciszy, wcale nie był pewien, czy ta celowo tylko
drażniła Wiktora… czy była poważna. To mogła być kombinacja tych obydwu rzeczy,
ale to wcale nie pocieszało chłopaka.
— Faktycznie nieprawdopodobna historia —
wtrąciła się Alicja. — Może porozmawiacie o tym, jak już damy Denisowi spokój,
bo chyba najwyższa pora, żebyśmy mu dali odpocząć — zarządziła, wychodząc
wreszcie władczo przed szereg, co spowodowało, że jak na zawołanie pozostali
zaczęli się zbierać.
— Pamiętaj, mistrzu! Krótki SMS i
przybywam na pomoc — przypomniał jeszcze raz Marcel, kiedy po kolejnych kilku minutach
całą piątką zaczęli zbierać się do wyjścia.
— Zostawiłam wam w lodówce troszkę
jedzenia, żebyście nie musieli gotować — dodała jeszcze Ala z pogodnym
uśmiechem, na co Oli wreszcie się odezwał, rzucając z sarkazmem do Denisa:
— Troszkę to w tłumaczeniu z Alicjowego
na polski lodówka ledwo się domyka — wyjaśnił.
— Ty możesz jeść zupki chińskie. Nikt ci
nie zabrania — odgryzła się błyskawicznie Ala, na co policjant tylko wyciągnął
dłonie w obronnym geście, wiedząc, że gdzieś tam był zagrzebany sernik. Był w
stanie poświecić wiele, ale sernika nie miał zamiaru odpuścić.
— Dziękuję! — odkrzyknął zbiorczo Denis
urzeczony opieką, jaką go wszyscy otaczali, wtem i Wiktor musiał dodać swoje
trzy grosze.
— To ten? Nieprędko wrócisz do mieszkania
co? To bym zostawił trochę sprzętu w twoim pokoju, bo kupiłem nowy statyw i nie
mam gdzie go trzymać. Czemu w ogóle nie wprowadzisz się do Oliwiera? Bez sensu,
że blokujesz pokój… — zapytał na koniec z pretensją.
— Wiktor! — wrzasnęła na niego Alicja. —
Ostrzegam cię, że jesteś na najlepszej drodze do wydziedziczenia — warknęła,
ale chłopak tylko wzruszył ramionami, ewidentnie nie przejmując się groźbami
matki.
— Szyszka, ty zostajesz — zastopował nagle
dziewczynę Denis, kiedy ta pierwsza wyrwała się do wyjścia, jakby przeczuwając
taki obrót zdarzeń.
— To ja idę z Tonto — rzucił ledwie
słyszalnie Oli, wzdychając. Wiedział, że musi przetrwać tę nawałnicę
Armińskich, nim w końcu zostanie sam z chłopakiem i będzie mógł się po prostu
nim zająć. No i Tonto też na tym korzystał, bo to był chyba jakiś jego piąty
spacer tego dnia.
Nim ostatecznie mieszkanie opustoszało,
minęło kilka kolejnych minut. Szyszka pokręciła się po mieszkaniu, dopytując
Denisa po pięćdziesiąt razy, czy nie chce się czegoś napić albo zjeść, czy może
nie przynieść mu ulubionego kocyka. Armiński w końcu się tym zmęczył, więc
poklepał tylko znacząco siedzisko obok siebie na sofie, dając dziewczynie do
zrozumienia, że pora porozmawiać.
Westchnęła ciężko, co nie uszło uwadze
chłopaka, po czym ostatecznie podeszła do niego i przysiadła ostrożnie obok,
posyłając mu dosyć nieśmiałe jak na siebie spojrzenie.
— No dobra, opierdol mnie po prostu i nie
patrz tak na mnie, bo się zaraz zapadnę ze wstydu — wyrzuciła z siebie po
kilkunastu sekundach ciszy, które dla niej trwały wieczność.
— Po co miałbym to robić? — zapytał lekko
skonsternowany.
— Bo… zniknęłam na pół roku i was totalnie
olałam? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Po prostu chciałbym wiedzieć, co się
stało. Miałem wrażenie, że nas odcięłaś, nie zostawiając słowa wyjaśnienia.
Martwiliśmy się — powiedział z autentyczną troską w głosie, uznając, że od razu
przejdzie do konkretów i daruje sobie dalsze uprzejmości.
Szyszka zamilkła na moment, skupiając
wzrok gdzieś na podłodze. Widocznie zastanawiała się, co powinna powiedzieć. W
końcu ponownie spojrzała na chłopaka.
— To nie tak, że jest jakiś konkretny
powód — rzuciła na początku dosyć lakonicznie, choć ewidentnie zależało jej, by
to podkreślić. — Poprzedni rok był strasznie popieprzony, ledwie prześlizgnęłam
się przez sesję, potem miałam jakiś kryzys egzystencjalny w wakacje i zero
motywacji, by wrócić, skoro i tak większość czasu mieliśmy zdalnie… Chyba
zaczęło do mnie docierać, że ja się tu nie nadaję…
— No co ty! — wpadł jej w słowo Denis, ale
szybko powstrzymała go gestem dłoni.
— Ale to prawda. Chyba sobie odpuszczę i
może w przyszłym roku zacznę coś innego. Na początku wmawiałam sobie, że może
po prostu potrzebuję więcej czasu i jednocześnie coś się we mnie gotowało, bo
uważałam, że to nie fair, kiedy ja muszę ślęczeć długie godziny nad notatkami i
nadal mylą mi się podstawowe nazwy, a ty z Tośką możecie na spokojnie odpuścić
kilka zajęć i potem w mig nadrabiacie zaległości. Więc byłam zła, że nie daję
rady, a jakby tego było mało, to miałam kiepską sytuację w domu, bo moi rodzice
musieli zgłosić upadłość swojej firmy, więc nawet za bardzo nie mieli
możliwości mi dalej finansowo pomagać, plus moja babcia miała udar i… —
zawiesiła głos, a jej oczy się zaszkliły.
— Marcyś… — wyszeptał jednocześnie
zszokowany i poruszony. — Czemu nic wcześniej nie mówiłaś? — zapytał, starając
się, by w jego głosie nie było pretensji.
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami.
— Nie wiem… czułam się fatalnie i jakoś
tak łatwiej było po prostu sobie dalej dryfować w tym gównie, niż starać i
cokolwiek wam tłumaczyć — wyjaśniła bezradnie, nie wiedząc, czy Denis to
zrozumie.
Ale zrozumiał. Zadziwiająco miało to dla
niego sens. Przecież sam praktykował takie podejście, nim nawet poszedł na
studia i na własne oczy widział, że Oli też to robił. To było popieprzone, ale
miało perfekcyjny sens. Czasami to dalsze staczanie się i coraz boleśniejsze
upadki były mimo wszystko mniej bolesne niż próba zebrania sił i bycie ze sobą
szczerym.
— Przepraszam — dodała zaraz, pociągając
nosem. Było jej strasznie głupio, bo raczej nie reagowała tak emocjonalnie.
Jasne, bywała wściekła czy smutna, ale płacz to nie była jej rzecz. Nie
pamiętała, kiedy ostatnio płakała.
— Nie masz za co — odpowiedział szybko
chłopak. — Umówmy się, gdybyśmy się bardziej postarali i cię przycisnęli, to
pewnie byś nam powiedziała, więc tu nie ma winnych czy niewinnych. Tak się
stało i już. Życie — podkreślił z uśmiechem, chcąc pokazać, że nie ma jej
niczego za złe, a jedynie chciał wiedzieć, co się z nią działo.
— Denis, masz pieprzonego raka. Naprawdę,
ostatnie, czym powinieneś się przejmować, to jakieś chore jazdy swojej
koleżanki — usprawiedliwiła go szybko.
— Technicznie to dopiero teraz moja
sytuacja nieco się skomplikowała, więc mogłem…
— Dobra, nie pierdol nawet — zastopowała
go szybko już bardziej w swoim stylu, na co się zaśmiał. — Jak się o tym
dowiedziałam, to przelało czarę goryczy i coś we mnie pękło. Po prostu nie
wyobrażam sobie, żeby miałoby mnie przy tobie nie być — dodała, a jej głos znowu
nieco zadrżał na koniec.
— Oooch — jęknął totalnie rozczulony, po
czym nie widział innego wyjścia, jak przytulenie dziewczyny, co nie było łatwe,
bo kiedy tylko się poruszył, jego noga dała niemal natychmiast o sobie znać,
ale zagryzł zęby, bo ta chwila była dla niego ważniejsza.
— No dobra już, nie chcę cię uszkodzić. —
Odsunęła się, kiedy w pewnym momencie usłyszała, jak chłopak cicho zasyczał z
bólu.
— Ja tam bym się nie pogniewał, ale
słyszałem, że masz na pieńku z moim Olim — zmienił zaraz temat, uśmiechając się
już nieco bardziej zawadiacko, kiedy z powrotem ułożył się w wygodnej pozycji.
Szyszka parsknęła i machnęła lekceważąco
ręką.
— Wiesz, kiedyś wydawał mi się straszny i
bezwzględny, ale gdy dziś zobaczyłam, jak Tonto wskoczył na blat i sam sobie
wyjął chrupki, a Oli nazwał go… cytuję — odchrząknęła teatralnie — niedobrym
pieskiem — podkreśliła to wymownym spojrzeniem i pauzą — a Tonto zamachał
na to ogonem, to uznałam, że Oli to stracony przypadek i nie mogę go traktować
poważnie — wyjaśniła, a Denis zachichotał, zakrywając twarz dłonią. — Za to
twoja mama… — znowu zrobiła stosowną pauzę. — Zadarłabym z samym diabłem, ale z
nią nie — dodała dobitnie, celowo przerysowując sytuację.
— Tak… z nią się ewidentnie nie zadziera.
Chyba tylko Wiktor jest na tyle głupi — dodał po chwili przemyślenia Denis.
— Za to twój tata… — Marcelina z
rozmarzeniem zawiesiła głos.
— Okej, zatrzymajmy się tu na chwilę —
poprosił, mrużąc oczy. — Bo ja zacząłem wątpić, że ty się tylko zgrywasz —
wyjaśnił i tym razem to Marcelina się zaśmiała, po czym zagryzła wymownie
wargę. — Szyszka no! — jęknął
zniecierpliwiony. — Jestem śmiertelnie chory, nie możesz tak się mną bawić —
wyolbrzymił, a dziewczyna szybko go skarciła.
— Nawet tak nie mów! — syknęła, po czym odchrząknęła.
— A tak serio, to po prostu wam zazdroszczę, bo niby wiedziałam, że macie
świetną relację z rodzicami, ale kiedy zobaczyłam to na żywo, to… po prostu
wow. Jesteś zajebistym szczęściarzem — dodała zaraz z przyjaznym uśmiechem.
— Wiem — odpowiedział szybko w pełni tego
świadomy.
— Twój tata zawsze jest takim… huraganem?
— zapytała nieco prześmiewczo, bo żadne lepsze określenie nie przyszło jej na
myśl.
Denis również zareagował na to uśmiechem,
przytakując automatycznie.
— Mama to jest nasze domowe centrum
dowodzenia, a tata jest jak macki ośmiornicy — podkreślił. — Odkąd pamiętam
wszędzie go było pełno, robił tysiące rzeczy na raz, a i tak nadal znajdował
czas na jeszcze kolejne tysiąc. A mama nim steruje, żeby nie zgubił głowy —
wyjaśnił krótko.
— Cieszę się — odpowiedziała na to nieco
enigmatycznie, po czym dodała: — Masz za sobą armię Armińskich i po prostu nie
wyobrażam sobie, że coś złego może ci się stać. Czuję w kościach, że wszystko
będzie dobrze — wytłumaczyła, uśmiechając się szczerze, co zaraziło Denisa. On
też czuł, że czerniak to był tylko niemiły przecinek w jego życiu. Był zaledwie
akapitem w jego autobiografii i Denisowi zostało jeszcze setki stron do
zapisania.
***
14
czerwca 2021
Denis nawet nie przeszedł — a przebiegł
przez diagnozę o przerzutach oraz operację wycięcia węzłów chłonnych, dlatego
może trochę zbyt naiwnie wierzył, że najgorsze już za nim. Że wystarczy chwilkę
odpocząć i będzie mógł skupić całe siły na zbliżającej się sesji.
Niestety jego plany zostały brutalnie
zweryfikowane przez rzeczywistość, bo choć operacja była potrzebna i mogła
dosłownie uratować mu życie — tego jeszcze nie wiedział, bo nadal nie miał
wyników — to jednak niosła za sobą spore konsekwencje, o których Denis starał
się nie myśleć, by się nie dołować i nie sabotować. Mimo wszystko owe
konsekwencje dały szybko o sobie znać. Pierwszy tydzień po operacji był jeszcze
znośny psychicznie, bo te wszystkie wrażenia były świeże i do
usprawiedliwienia, jednak kiedy po tygodniu wyciągnęli mu z nogi dren, co w
jego mniemaniu oznaczało, że mógł ruszać z pełną rehabilitacją i rzucać sobie
różne ruchowe wyzwania… to okazało się, że los zakpił z jego planów na szybki
powrót do sprawności. Noga wcale nie goiła się tak dobrze, jak miał nadzieję.
Puchła i drętwiała, a chłonka, która nie miała już ujścia, zbierała się pod
skórą, tworząc bolesne gule. To wszystko sprawiło, że Denis trochę się
podłamał. Wydawało mu się, że był świadomy, czym to się może skończyć, bo
czytał jakieś fora i opinie innych pacjentów po tej operacji, ale wierzył, że
na jego korzyść przemówi wiek czy fakt, że był ogólnie zdrowy i bardzo sprawny
fizycznie. Kiedy rzeczywistość przyniosła coś innego, to co miało być jego
przewagą, zamieniło się w przytłaczający ciężar, bo nagle patrzył na to z drugiej
strony — był młody i sprawny, a teraz nie był w stanie poruszać się bez bólu i
nie było takiej czynności, która nie przypominałaby mu o operacji. Jego
samopoczucia nie poprawiał fakt, że dorobił się niemal
trzydziestocentymetrowej, okropnie szpecącej blizny — i to w intymnym miejscu.
Co prawda obecnie wzdrygał się na myśl o seksie, ale kiedyś musiało mu się
polepszyć… a ta blizna już miała z nim zostać. Przecież Oliwier już zawsze
będzie musiał patrzeć na to obrzydlistwo.
Autentycznie po raz pierwszy od kiedy był
w Warszawie, cholernie chciał wrócić do domu, bo ciągle wydawało mu się, że
jest tylko ciężarem dla Francuza, który oczywiście ani razu mu tego nie
zasugerował w żaden sposób — wręcz przeciwnie, niemal stawał na rzęsach, żeby
tylko jakoś pomóc czy ulżyć Denisowi, ale ten po prostu nie był przygotowany
psychicznie, że ktoś musiał się nim w taki sposób opiekować, bo sam nie do
końca był w stanie funkcjonować. Niestety nie mógł wrócić do domu, bo istniało
ryzyko, że coś się stanie i być może będzie potrzebował interwencji lekarza,
zatem bezpieczniej było zostać w Warszawie. Mógł co prawda wrócić do swojego
pokoju w mieszkaniu, które dzielił z Wiktorem, ale tam by chyba już w ogóle nie
wytrzymał. U Oliwiera miał więcej przestrzeni, no i kiedy miewał naprawdę
fatalne momenty, mógł chociaż pogłaskać Tonto.
Denis z dnia na dzień robił się
jednocześnie coraz bardziej nerwowy i przygnębiony, bo nie tak to sobie
zaplanował. Oli i rodzice starali mu się zdroworozsądkowo wytłumaczyć, że
przeszedł przez poważną operację i po prostu potrzebuje czasu na regenerację i
powinien być dla siebie wyrozumiały, jednak bywały takie momenty, kiedy
Armiński robił coś wręcz odwrotnego.
— To jest tak obrzydliwe, że aż brakuje mi
słów — warknął rozeźlony, kiedy pewnego ranka obudził się z nadzieją, że może
tym razem opuchlizna będzie mniejsza, ale niestety okazało się, że to miał być
jeszcze cięższy dzień od poprzedniego. Popatrzył z obrzydzeniem, na skórę wokół
szwów na udzie, która byłą napięta i zaczerwieniona. Jedynym pocieszeniem był
fakt, że nie zauważył bolącej guli z chłonką… jeszcze.
— Nawet bez nogi i z wyprutymi flakami
wygrałbyś każdy konkurs piękności — rzucił niby od niechcenia Oli, krzątając
się po sypialni w poszukiwaniu ładowarki do telefonu. Oczywiście zawsze ją
gdzieś wsadził, kiedy musiał akurat wychodzić. Jako że nie usłyszał odpowiedzi
na komplement, zerknął kontrolnie na Denisa, a ten posłał mu w połowie
rozeźlone, a w połowie pełne politowania spojrzenie. Po chwili jednak nie
wytrzymał i parsknął, na co i Oli uśmiechnął się triumfalnie. Powtarzał sobie,
że dopóki jest w stanie rozśmieszać Denisa, wszystko jest pod względną
kontrolą. — W twoim interesie jest siedzieć w domu i odpoczywać, a nie uciekać…
tak że ciesz się, że jest pandemia koronawirusa a nie apokalipsa zombie — dodał
jeszcze dla pocieszenia, znajdując w międzyczasie ten cholerny kabel, po czym
błyskawicznie skradł całusa chłopakowi i już ruszył do wyjścia. — Masz
odpoczywać, jasne? — rozkazał,
zatrzymując się jeszcze przy drzwiach do sypialni.
— Jasne… — burknął Denis.
— Tonto. — policjant zwrócił się zatem do
psa leżącego aktualnie na jego miejscu. — Pilnuj go, a jakby co, to gryź i
szczekaj. — Pies na to jedynie przeciągle westchnął. Było mu za dobrze w
miękkiej pościeli i nawet nie chciało mu się reagować na głos pana. —
Bezużyteczny — westchnął więc i Oli, kręcąc głową, po czym posłał jeszcze jeden
uśmiech chłopakowi i ostatecznie opuścił mieszkanie.
Nastrój Denisa minimalnie się poprawił —
zmotywował się, by wstać z łóżka i zrobić sobie jakieś porządne śniadanie, a
następnie klasycznie zabrał się za masaż i ćwiczenia zalecone przez
rehabilitanta, które miały mu niby pomóc w doprowadzeniu nogi do pełnej
sprawności i sprawieniu, że przestanie puchnąć oraz by limfa wreszcie znalazła
swój właściwy obieg i nie zbierała się w podskórnych gulach. Nie było to nic
przyjemnego i Denis wykonywał całą procedurę na granicy bólu i płaczu,
dodatkowo zdemotywowany faktem, że nie widział żadnej poprawy.
Zaczął już naprawdę tracić nadzieję, ale
pewnego ranka, na trzy dni przed wizytą kontrolną, na której mieli mu również
wreszcie zdjąć szwy, Denis obudził się i ze zdziwieniem odkrył, że jego noga
wyglądała… całkiem normalnie. Oczywiście poza długą szramą ciągnącą się aż na
brzuch, jednak nie była w ogóle opuchnięta i nie widział oznak zebrania się pod
skórą chłonki. Nawet ćwiczenia i masaż tego dnia szły mu jakoś sprawniej i
lżej.
Z lekką obawą zasypiał, martwiąc się na
zapas, że może to tylko chwilowy przebłysk poprawy, a jutro noga spuchnie mu
podwójnie i nie będzie dał rady podnieść się z łóżka, jednak nic takiego się
nie stało. Znowu obudził się z uczuciem ulgi, bo jego noga wyglądała całkiem
zwyczajnie.
— Nie żeby coś, ale… a nie mówiłem?! —
parsknął Francuz, kiedy Denis po raz pierwszy na głos powiedział, że chyba w
końcu widzi poprawę. Było na tyle dobrze, że nawet skoczyli z Olim na weekend
na Mazury, gdzie choć Denis musiał unikać słońca, to przyjemnie było mu
wreszcie pospacerować leśno-polnymi dróżkami wzdłuż jeziora z ukochanym i psem.
Byli tylko oni, bajkowe widoki i zero trosk.
Ten głęboki oddech ulgi był naprawdę
Denisowi potrzebny, bo już w poniedziałek czekał go ciężki dzień. Wizyta
kontrolna, na którą miał się udać, miała dać mu odpowiedź, jak bardzo miał
przesrane. I znowu musiał przejść przez to sam.
Nie był w stanie usiedzieć w poczekalni,
kiedy czekał na swoją kolej, więc przechadzał się korytarzem w tę i z powrotem.
Chodził tak chyba z godzinę, ignorując, że jego noga zaczęła dawać znać, by
miał dla niej trochę litości, ale na jej szczęście wreszcie nadeszła kolej
Armińskiego.
— Czy to jest ten moment, w którym mówi mi
profesor, że został mi miesiąc życia? — zapytał nieco dramatycznie, widocznie
próbując jakoś rozluźnić atmosferę. Choć starał się być dobrej myśli, bo
przecież przed operacją przeszedł badania kontrolne i wstępnie dowiedział się,
że nie widać oznak przerzutów do innych narządów, tak potem miał jeszcze
tomografię, na której opis musiał poczekać oraz co najważniejsze — miał poznać
wyniki badań wyciętych węzłów chłonnych.
— Obawiam się, że odpowiedź będzie mniej
filmowa — odparł onkolog, jednak w luźnym tonie, co dawało wrażenie, że
powinien mieć raczej dobre wieści. — Ale od początku, jak noga? — zapytał już
zwyczajnym tonem.
— Chyba w porządku — zaczął Denis, po czym
na znak lekarza przeszedł na kozetkę i zdjął dresy, by pokazać bliznę
pooperacyjną. — Było naprawdę kiepsko przez pierwsze dwa tygodnie, ale jakoś
przed weekendem w końcu obudziłem się bez opuchlizny i póki co mam nadzieję, że
już tak zostanie, bo już mnie to zaczynało dołować.
Profesor znowu jedynie parsknął, oglądając
bliznę.
— Denis, to jedno z najlepiej wykonanych
cięć, jakie widziałem — zaznaczył na wstępie. — Twoja noga wygląda
fantastycznie. Powinieneś się cieszyć, że tak dobrze się goi. Dwutygodniowa
opuchlizna? Niektórzy po roku nie mogą dojść do sprawności — przytoczył dla
kontrastu. — Wiem, że jesteś młody i dla ciebie to duże obciążenie, bo do tej
pory byłeś zdrowy i nie do powstrzymania, ale zaufaj mi, kiedy mówię, że
wszystko potoczyło się dla ciebie w najlepszy z możliwych sposobów.
— Koleżanka którą tu poznałem już cztery
dni po operacji wróciła do pracy i po tygodniu była w stanie prowadzić
samochód, więc… — wyjaśnił nieco markotnie Denis, by udowodnić, że nie jest jakiś oderwany od rzeczywistości, tylko znał
historię osoby, dla której sprawy potoczyły się jeszcze lepiej.
— To są przypadki jeden na milion. —
Profesor machnął ręką. — A ty jesteś kolejnym fenomenem. Nim się obejrzysz,
będziesz ponownie sprawny, bo myślę, że w twoim przypadku jest duża szansa, że
nie będziesz doświadczał tych najbardziej dotkliwych konsekwencji. Młodość i
sprawność to zawsze ogromna przewaga w walce z chorobami.
— Oby miał pan rację — mruknął chłopak i
już w ciszy pozwolił dokończyć profesorowi ściąganie szwów. Potem wysłuchał
jeszcze szeregu zaleceń, jak ma dalej postępować z blizną i na ile sobie może
pozwolić, jeżeli chodziło o obciążanie kończyny, po czym przenieśli się z
powrotem do biurka lekarza, gdzie ten otworzył kartę Denisa. — No dobra, za dwa
tygodnie mam sesję… mam się fatygować z nauką, czy lepiej nie tracić czasu? —
ponowił swoje pytanie z początku w nieco prześmiewczy sposób, ale wyraz jego
twarzy, pomimo maseczki, prezentował widoczne zdenerwowanie.
— Chyba nie masz innego wyjścia, jak brać
się za naukę — odpowiedział mu w podobnym tonie doktor, po czym znowu przeszedł
na profesjonalny ton. — Mam złą i dobrą wiadomość.
— Jedziemy z tą złą — zdecydował od razu
Denis, nim jeszcze profesor zdążył się go zapytać, jaką chce usłyszeć w
pierwszej kolejności.
— Wiedzieliśmy, że twoje węzły chłonne są
zajęte po ostatniej biopsji. Poza makroprzerzutami w węzłach, które od początku
podejrzewaliśmy o przerzuty, zmiany pojawiły się też w siedmiu innych węzłach.
Podsumowując, z trzynastu wyciętych węzłów, zajętych było osiem. To dużo, bo
ponad połowa. Zajęcie nastąpiło szybko i agresywnie i muszę zaznaczyć, że to
niepokojące — zrobił stosowną pauzę, zerkając na chłopaka, by wyczuć jego
nastrój. Wyglądał na spiętego, ale raczej wszystko rozumiał.
— Nie brzmi szczególnie optymistycznie —
rzucił nieco mechanicznym tonem Denis, nie wiedząc za bardzo, co ma powiedzieć.
— Nie — potwierdził profesor, po czym
szybko przeszedł do dobrej części wiadomości. — Natomiast tomograf wyszedł w
normie. Na chwilę obecną nie widać żadnych oznak, by działo się coś
niepokojącego. Całkiem możliwe, że znowu zdążyliśmy na czas i trzeba liczyć na
to, że nie będzie dalszych przerzutów.
— Więc… teraz immunoterapia? — zgadł
chłopak, pamiętając, jaką prognozę leczenia przedstawił mu profesor na jednej z
poprzednich wizyt.
— Zgadza się. Masz szczęście, bo raptem od
paru miesięcy mamy w Polsce zarejestrowany najlepszy istniejący program lekowy,
czyli terapię skojarzoną cząsteczkami niwolumabu w połączeniu z
ipilimumabem[1]. Zaraz ci wydrukuję listę źródeł, w której będziesz mógł sobie
więcej o tym poczytać. Planowo wlewy zacząłbyś w sierpniu w cyklach
comiesięcznych przez rok. Przed terapią musisz jeszcze raz przejść szereg
badań, byśmy znali stan faktyczny twojego zdrowia i upewnili się, że nie dzieje
się nic niepokojącego — wyjaśnił plan, jaki przygotował dla chłopaka.
Denis siedział naprzeciwko niego, jedynie
posłusznie kiwając głową, a jednocześnie czuł, jak zaczyna ogarniać go dziwnie
przejmujący niepokój. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że to nie koniec. Nawet
jeśli jakoś się z tego wygrzebie — na co miał oczywiście ogromną nadzieję — to
będzie to proces trwający może nawet całe lata. I to przy założeniu, że nic się
po drodze nie wydarzy. Nie będzie mógł o tym zapomnieć. Będzie musiał przez co
najmniej rok dostosowywać całe swoje życie pod chorobę — pod wszelkie wizyty w
szpitalu, badania czy ogólnego samopoczucia każdego dnia. Zero spontaniczności,
zero imprez, alkoholu, wylegiwania się na słońcu czy choćby regularnego
uprawiania sportu, bo na dobrą sprawę nie miał pojęcia, czy będzie mu wolno, a
jeśli już — to ile będzie mu wolno.
I niczym za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki czerniak zresetował mu życie…
Był świadomy, że zawsze mogło być gorzej,
bo od kiedy dwa lata wcześniej zaczął się ten cały koszmar Denis — choć
szczęśliwie wtedy bywał tylko na rutynowych wizytach kontrolnych — to zdążył
poznać ludzi, którzy startowali z tego samego pułapu co on, a obecnie… już ich
nie było. Albo ich sytuacja w chwili obecnej była znacznie gorsza niż jego.
Wiedział, że pod tym względem był szczęściarzem, bo minęło dwa lata i wszystko
zdawało się zmierzać w dobrym kierunku — popatrywał na tych ludzi z korytarza w
przychodni i słuchał ich z myślą, że dobrze, że go to nie dotyczy i on jest po
tej lepszej stronie barykady. On tylko odhaczał rutynowe badania i poza tym był
zdrowy. Z każdą czystą kontrolą jego nadzieje i szanse na pełen powrót do
normalności rosły.
Nie miał zamiaru użalać się nad sobą! W
ogóle nawet przez myśl mu nie chciało przejść, że może umrzeć. Wierzył, że mimo
tych komplikacji i tak wszystko zakończy się dla niego dobrze, ale niepokoiło
go i wkurwiało, że jego przyszłość stała obecnie pod znakiem zapytania. Czy
dało się w ogóle w tym przypadku normalnie żyć?
— Czy mogę latać? — wpadł nagle lekarzowi
w słowo, ocknąwszy się w pewnej chwili.
— Samolotem? — upewnił się mężczyzna,
nieco zbity z tropu tym nagłym pytaniem.
— Tak, mam na myśli Amerykę Południową. Za
jakieś trzy tygodnie — sprecyzował zaraz.
— Nie mogę powiedzieć z czystym sercem, że
nie widzę przeciwwskazań, bo raczej nie będzie to najprzyjemniejsza podróż
twojego życia. Ze względu na ciśnienie noga będzie pewnie puchła i dokuczała…
ale generalnie jeśli nic się nie zmieni i dalej będzie tak świetnie się goić,
to w zasadzie możesz. Po prostu musisz się liczyć, że noga będzie dawać o sobie
znać.
Denis nie potrzebował słyszeć więcej.
Istniał co prawda cały szereg różnych “ale”, jednak najważniejsze było, że
lekarz dał mu zielone światło.
Gdy po jakimś kwadransie wpadł do
samochodu Oliwiera, który jak za każdym razem na niego czekał pod szpitalem,
policjant aż wytrzeszczył oczy ze zdziwienia i serce zabiło mu szybciej, bo
Denis był tak uradowany, że to wyglądało, jakby usłyszał co najmniej że jest
kompletnie zdrowy, a ta cała farsa to było tylko nieporozumienie i nigdy nie
było żadnego czerniaka.
— Wszystko w po… — zaczął, jednak chłopak
od razu wpadł mu w słowo.
— Musisz załatwić sobie miesiąc wolnego —
zażądał. — Wiem, że jesteś teraz naczelnikiem i masz mnóstwo obowiązków, ale po
prostu musisz. Lecimy do Peru — obwieścił swój plan, na który wpadł raptem
kilkanaście minut wcześniej.
— Co? — wyrzucił z siebie tylko
skonsternowany Francuz.
— Mieliśmy lecieć dwa lata temu,
pamiętasz?
— No pamięta, ale… — chciał odpowiedzieć
Oli, ale Denis nie pozwalał mu sklecić nawet jednego zdania.
— Lecimy w te wakacje. Teraz albo być może
już nigdy — wyjawił mu z determinacją chłopak, nadal niezdrowo podekscytowany.
— Okej, okej. Powoli. — Oliwier wystawił
przed siebie obronnie dłonie, chcąc trochę ostudzić zapał chłopaka. — Od
początku. Co powiedział lekarz? — zapytał niepewnie, bo jak początkowo reakcja
Denisa napełniła go entuzjazmem… tak ten trwał tylko kilka sekund, bo po tym
słowotoku Armińskiego Oli zrozumiał, że jego reakcja mogła wynikać zarówno z
otrzymania pozytywnych wieści… jak i usłyszenia wyroku śmierci.
— Że mogę lecieć — odpowiedział
zaaferowany Denis, nawet nie biorąc pod uwagę, że policjant pytał o coś
zupełnie innego.
— O twoich wynikach, Denis — zaznaczył
zatem dosadnie, starając się brzmieć spokojnie i nie pozwolić, by ta niezdrowa
wręcz euforia przeniosła się z chłopaka na niego, bo mogło się to źle skończyć.
— Aaa… — wydusił z siebie zbity z
pantałyku Armiński. — W wielkim skrócie można to chyba podsumować frazą, że chujowo,
ale stabilnie — rzucił po chwili namysłu. — Na razie. Ale to się może
wkrótce zmienić, dlatego nie mam zamiaru marnować czasu. Lecimy do Peru — wrócił
zaraz zafiksowany do tematu, który go w tej chwili najbardziej interesował. W
zasadzie to nie obchodziło go nic innego.
— Denis. — Oliwier złapał chłopaka za ręce
i ścisnął je mocniej, chcąc skupić na sobie jego uwagę. Teraz dla odmiany
zaczął się już poważnie niepokoić, ale nadal starał się tego po sobie nie
pokazać. — Zabiorę cię nawet na księżyc, jeśli tylko sobie zażyczysz, ale
musisz mi wpierw dokładnie powiedzieć, co się dzieje, dobrze? — poprosił,
mówiąc wolno i wyraźnie.
dziwo chyba podziałało, bo Denis w końcu
widocznie się zawiesił, jakby analizując słowa policjanta i po kilku chwilach
westchnął głębiej, wyraźnie się uspokajając.
— W większości węzłów były przerzuty —
zaczął w końcu od konkretów. — Ale póki co nie ma przerzutów w innych narządach
i generalnie w tym momencie jestem czysty — podsumował. — Jednak ilość i jakość
przerzutów jest trochę niepokojąca, więc w sierpniu zacznę immunoterapię, czyli
cykl wlewów z magiczną mieszanką leków, które mają wspomóc leczenie i w
optymistycznym scenariuszu powstrzymać czerniaka przed dalszymi przerzutami.
Nie wiadomo, jak na to zareaguję. Może będę miał farta i nie będę miał żadnych
skutków ubocznych, a może nie będę w stanie podnieść się z łóżka. To może być
moja ostatnia szansa, Oli — dodał nieco dramatycznie na koniec, jednak w jego
głosie było słychać nadzieję, że uda mu się zrealizować swoje marzenie.
Oliwier aż początkowo nie wiedział, co ma
na to odpowiedzieć, więc zaczął od czegoś najbardziej dla niego oczywistego.
— Będziesz miał jeszcze setki okazji —
zapewnił. — Potraktujemy to tylko jako małą przerwę przed powrotem do
normalności — dodał pewnie. — Ale okej. Zróbmy to. Jeśli właśnie na to masz
ochotę, to nie będziemy czekać — zgodził się zaraz, nie widząc innego wyjścia.
Odmówienie w takiej sytuacji Denisowi byłoby czystym skurwysyństwem. Nawet nie
dopuszczał do świadomości, że coś pójdzie nie tak, ale jeśli istniał choć
promil niebezpieczeństwa, że to faktycznie ostatnia szansa… to należało
ją wykorzystać. Teraz.
Armiński uśmiechnął się promiennie i nie
potrafił zareagować inaczej niż czułym pocałunkiem, który skradł policjantowi.
— Zatem kierunek Peru — podsumował z
zadowoleniem, gdy tylko się oderwał od ust Oliwiera i pogłaskał go czule po
policzku.
[1].
Hej!
Ale potem pomyślałam sobie - ten rozdział powstał w główniej mierze dlatego, że kiedy mocno się stresuję, to piszę, a skoro to dla mnie jakaś ucieczka od tej pojebanej rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć, to może komuś z Was czytanie pomoże przetrwać wieczór? Jeśli tak, to oddaję Wam kolejny skrawek przygód chłopaków.
Żałuję, że nie mam dla Was bardziej optymistycznego rozdziału - w sensie wiecie, mogłam cudownie ozdrowić Denisa, żeby nam wszystkim było lżej, no ale chyba zdążyliście zauważyć, że bardzo przykładam uwagę do oddawania rzeczywistości, zatem jeśli z Denisem wszystko będzie dobrze, to musi się to stać na moich warunkach. :)
Z dobrych wieści - wróciła Szyszka! I niezdrowo podniecała się na spotkanie z Marcelem. :D
Cała reszta chyba też trzyma fason, a chłopaki najprawdopodobniej za moment wyruszą w upragnioną podróż Denisa - niech odpoczną i odetchną!
Tyle dziś ode mnie, bo nie mam weny na takie plecenie trzy po trzy. Trzymajcie się, do następnego. :)
Hej.czytajac to popłakałam się :(. To co przekazujesz w tym rozdziale jest tak bardzo realne. Denis trzyma się dzielnie ,podziwiam go za to. Dobrze ,że Oli za nim nadąża i daje mu ten komfortu ,którego on potrzebuje. Trzymam kciuki ,żeby to jednak wszystko dobrze się skończyło nawet na Twoich warunkach ,ale żeby było szczęśliwe zakończenie. Pozdrawiam W.
OdpowiedzUsuńPodkarpacie, huk F-ileś tam od kilku dni nad głową. Strach, wściekłość i współczucie. Twój tekst, choć smutny, był odskocznią od tych wydarzeń, które dzieją się pół godziny jazdy samochodem ode mnie. Kocham Francuzów, Oliwiera chyba nawet bardziej i życzę im aby wyszli z tego. Współczuję Oliemu, bo jemu jest ciężej. W taki okrutny sposób przekonał się, że wiek w miłości nie gra roli. Znam osobę, która kilka lat temu pokonała czerniaka. Życzę tego samego Denisowi. Przecież Oli kiedyś musi być tak naprawdę szczęśliwy. Pozdrawiam i czekam na szczęśliwy koniec, Beata
OdpowiedzUsuńFantastyczn rozdzial, .mam nadzieję że razem z chłopakami przeżyjemy najlepsze wakacje Denisa.
OdpowiedzUsuńMoże coś na dzień wiosny ?
OdpowiedzUsuńHej, a u chlopakow nic nowego ?
OdpowiedzUsuń